GANG PROMETEUSZA. Najbardziej NIEZROZUMIANE filmy XXI wieku
Dziewczyna z szafy (2012), reż. Bodo Kox
Podobne wpisy
Możemy mieć dziesiątki równoległych światów, ale to ten najbardziej boimy się opuścić. To najmocniejszy, empiryczny dowód dla niedowierzających, że nasze otoczenie może nie istnieć, być tylko ułudą. Słyszałem wiele o Dziewczynie z szafy – że jest obrazem nudnym, niemającym sensu, ale i że jest genialnym, surrealistycznym, chwytającym za gardło, no i najgorsze, że jest komedią. Kilka śmiesznych sytuacji nie kwalifikuje całości produkcji do określonego gatunku. Ten, kto tak zaklasyfikował Dziewczynę z szafy, albo jej nie oglądał, albo zupełnie nie zrozumiał. Ale z drugiej strony powyższe słowa nic poważnego nie znaczą. Są ogólnikowymi stwierdzeniami wygodnymi dla tych, którzy mają problem z interpretacją scenariusza Bodo Koxa. W sumie o każdym filmie można tak powiedzieć – równocześnie nie powie się nic konkretnego, a tylko zamydli czytelnikom oczy. Chciałbym, żeby ktoś faktycznie powiedział jasno, o czym nakręcił film Bodo Kox, bez przymiotników, ale z rzeczownikami i czasownikami. Bo wcale nie jest trudno powiedzieć, o czym opowiada fabuła.
Dziewczyna z szafy to film o umieraniu i walce z fizycznym bólem oraz zanikającą świadomością. Walce nierównej i niesprawiedliwej, polegającej na stwarzaniu sobie światów pomostowych (sterowce, dach, dżungla w domu), by łatwiej przetrwać to, co nadejdzie, a więc cierpienie i śmierć z powodu choroby. Wreszcie – Dziewczyna z szafy to nie komedia, a surrealistyczny dramat psychologiczny, jasno ustosunkowujący się do eutanazji jako czegoś nie tylko dopuszczalnego, ale i koniecznego. Wolałbym też, by piszący o filmie nie kładli takiego nacisku na autyzm Tomka (Wojciech Mecwaldowski), sugerując, że to choroba podstawowa, genetyczna. Tomek choruje na guza mózgu, a kierunek jest następujący – autyzm guza nie powoduje, zaś rozrastający się guz wywołuje zaburzenia autystyczne, jak i wiele innych, poznawczych oraz psychicznych. Tomek ma więc raka i umiera na raka. To ważne dla zrozumienia jego postaci. Mało tego, jest świadomy choroby i boi się jej, dlatego nawet w swoim zaburzonym stanie buduje sobie mur oporowy w postaci podniebnego świata, w którym panują sterowce. Gdzie tu więc komedia? Czy komediowe są spazmy Tomka w łóżku z powodu bólów nowotworowych i zastrzyk z morfiny wykonywany przez jego brata Jacka (Piotr Głowacki)? Tak mało jest w polskiej kinematografii produkcji nawiązujących do formy obrazowania treści Wesa Andersona, a gdy się już pojawią, to wchodzą do kin jako komedie. Nie można również o nich nic konkretnego powiedzieć, prócz tego, że są albo nudne, albo genialne. Konkrety, konkrety, mości widzowie i krytycy.
High-Rise (2015), reż. Ben Wheatley
Odkąd Jean-Pierre Jeunet i Marc Caro nakręcili Delicatessen, wątpiłem, czy kino europejskie jest w stanie stworzyć dorównującą mu filmową dystopię. Moje wątpliwości okazały się po części uzasadnione, ponieważ jest prawie niemożliwe skopiować unikalny klimat panujący w produkcjach Francuzów. Tutaj High-Rise nie dorasta im do pięt i na szczęście nie próbuje zbyt często naśladować, chociaż widać, że reżyser Ben Wheatley inspirował się ich twórczością. Oferuje jednak inne zadziwiające zabiegi, które z początku mogą widza zbić nieco z tropu i spowodować, że straci zainteresowanie całym filmem, ponieważ nie znajdzie tak zwanych mocnych punktów w fabule i nie będzie mógł wczuć się w nią intelektualnie. Mam tu na myśli nasze widzowskie przyzwyczajenia, wynikające ze standardowej konstrukcji większości filmów, które na co dzień oglądamy. Dotyczą one głównie podziału bohaterów na dobrych i złych oraz ich zachowań. W High-Rise czasami wydaje się nie mieć znaczenia, kto jest bohaterem pozytywnym, a kto negatywnym. Jeremy Irons w roli Architekta to najbardziej niezdecydowany czarny charakter, jakiego widziałem. Czasami jego postępowanie wydaje się zupełnie niezrozumiałe, ale to samo można powiedzieć o całej fabule. Z żadną postacią nie da się też utożsamić, bo zbyt wiele jest w nich sprzeczności. Dopiero po seansie zrozumiałem, że logiczne podejście do filmu zupełnie się tu nie sprawdza. Reżyser zaprasza widza do odbycia podróży między piętrami ogromnego bloku bez żadnego szczytnego celu, chociaż chwilami wydaje się, że ów faktycznie istnieje. W tym świecie nie wygra ten dobry, dzieci będą umierać, a ludzie zjedzą psy bez cienia refleksji. Bo w gruncie rzeczy chodzi o przetrwanie seansu wraz z głównym bohaterem (Tom Hiddleston jako doktor Robert Laig) i obserwacja, jak wciągające może być postępujące zezwierzęcenie. Ten, kto nie zaakceptuje tej drogi ku bezsensowi, często opartemu na samej wizualnej i krwawej formie zakropionej mało znaczącą treścią, porzuci film już w pierwszej połowie. Zapewne dlatego obraz Bena Wheatleya nie odniósł komercyjnego sukcesu. Nie ma w nim czego rozumieć, więc i bez sensu jest nie rozumieć.
Weiser (2001), reż. Wojciech Marczewski
Ostatni film, który wyreżyserował Marczewski, nie wkupił się w łaski widzów i nie zagościł na dobre w ich świadomości. Nie został symbolem, choć miał na to ogromną szansę ze względu na niepowtarzalny klimat. Nie pojawia się w zestawieniach, nie jest wymieniany w kontekście porównawczym czy jako przykład nietuzinkowego, wręcz realistyczno-magicznego sposobu przedstawienia świata, obcego polskiej kinematografii. Dla mnie jako rodzimego widza Weiser to jedna z najbardziej zapomnianych i niedocenionych produkcji, być może ze względu na wielowarstwową fabułę i wielość interpretacji zawartych w książce i trudnych do oddania w filmie. Uważam jednak, że się udało, natomiast widzom i krytykom umknął jeden kluczowy wątek, być może dlatego, że dla Polaków trudny i nieakceptowalny ze względów historycznych i religijnych – nasz rodzimy antysemityzm, przed którym mały Weiser bronił się, udając istotę nadprzyrodzoną. Pytanie tylko: czy naprawdę udawał?
Z perspektywy czasu prawda się lubi zacierać, z czego korzystają bardziej sprytni i wyżej ustawieni, na przykład władza. Świat dziecięctwa ma swego rodzaju zupełnie amoralną zdolność do poznawania otoczenia, często niezgodnie z regułami dorosłych. Żeby do końca wejść w tę rzeczywistość, nie można dorosnąć, tak jak bohaterowie filmu. Może gdyby widzowie częściej rozwikływali tajemnice młodocianego życia, dotarłaby do nich metafizyka filmu Marczewskiego. Weisera zauważono w Berlinie, jednak reżyser był tylko nominowany. Za to w Polsce nagrodę Orła w 2001 roku sprzątnął mu sprzed nosa Zanussi swoim Życiem jako śmiertelną chorobą przenoszoną drogą płciową. Przynajmniej doceniono Krzysztofa Ptaka za zdjęcia i Milenię Fiedler za montaż. Nagrody otrzymali jeszcze dźwiękowcy, choć, szczerze mówiąc, nie wiem za co, bo akurat pod tym względem film niczym się nie wyróżnia w polskiej kinematografii. Być może Weiser został tak zakopany w historii polskiego kina, bo my, widzowie, wolimy zapomnieć, dokładnie tak, jak zrobił to u Marczewskiego emblematyczny kapitalista z początku polskich reform, Piotr Korolewski (Piotr Fronczewski).