Filmy SUPERBOHATERSKIE, które są ZA KRÓTKIE
Niedawno pisałem o filmach superbohaterskich, które są za długie, więc nużą swoją miałkością fabularną, a niektóre sceny są w nich zupełnie niepotrzebne. Filmy superbohaterskie, które natomiast są za krótkie, może nużą w znacznie mniejszym zakresie, lecz pozostawiają ogromny niedosyt, a często straszą dziurami fabularnymi. Przydałoby się je uzupełnić, dogrywając z reguły 20–30 minut akcji. W poniższych tytułach trudno zrozumieć, czemu tego nie zrobiono, bo budżety chyba były wystarczające. Może scenarzyści i reżyserzy byli zbytnio przekonani, że ich dzieła są dobre? Zobaczmy, na czym polegają braki w długości projekcji poniższych tytułów.
„Venom” (2018), reż. Ruben Fleisher – 1 godzina 52 minuty
Zastanówmy się, o czym jest Venom. Eddie Brock jest dziennikarzem, który wchodzi w konflikt z wielką korporacją. Tak się jednak składa, że owa firma prowadzi eksperymenty nad obcym organizmem pasożytniczym. Eddie staje się jego nosicielem. Z początku jest trudno, ale z czasem okazuje się, że symbioza jest całkiem pomocna w życiu. Tak więc Eddie i Venom spokojnie mogą walczyć z wszelkim złem tego świata. Czy to wystarczy na film? Absolutnie nie, chociaż trwa on prawie dwie godziny. Co nam jednak z tego? Aż się dziwię, że to napisałem. Brak osadzenia Venoma w szerszym uniwersum i zupełny brak Spider-Mana.
„Venom 2: Carnage” (2021), reż. Andy Serkis – 1 godzina 37 minut
Sądziłem, że Venom będzie co najwyżej jednorazowym strzałem, bo naprawdę nie było o czym snuć tej wątpliwej treściowo opowieści. A tu nieoczekiwanie pojawił się sequel. Mało tego, zajął się nim Andy Serkis, którego obecność zwykło się wiązać ze znanymi i popularnymi dziełami filmowymi ze świata fantasy i science fiction. Długość Venoma 2 mówi już wszystko o treści. Nie ma jej właściwie. W porównaniu z jedynką jest to film będący jego fabularną kopią, nie licząc innych układów walk między symbiotami. Ten właśnie sequel mógłby posłużyć do uratowania wizerunku Venoma i dać mu osadzenie w szerszym świecie, w jakim w końcu zjawiłby się mój „ukochany” Spider-Man. Kto wie czy nie dobrym pomysłem byłoby podwyższenie kategorii wiekowej?
„Thor: Miłość i grom” (2022), reż. Taika Waititi – 1 godzina 59 minut
Gromy się sypią na Taikę Waititiego zarówno z powodu radykalnej zmiany stylistyki postaci Thora, jak i dlatego, że nieco uwspółcześnił tematykę około socjologiczną i kulturową swojej produkcji, wprowadzając dygresje filozoficzne i społeczne. Nie jest to jednak, mimo swojej znakomitości i nowatorskości, produkcja pozbawiona wad. Z chęcią wydłużyłbym ją o usunięte sceny, zwłaszcza tę z Jezusem. Brakuje go na bibie u bogów. Powinien być, bawić się i zapewniać stały dopływ wina gościom Zeusa. Postaci Gorra również należałoby się więcej czasu ekranowego. Można było się zastanowić również nad umieszczeniem Zabójcy Bogów w jakiejś szerszej hierarchii upostaciowanego zła.
„Super-bohaterowie” (1999), reż. Kinka Usher – 2 godziny 1 minuta
Film nie jest krótki, zwłaszcza jak na niezależną komedię superbohaterską. Jest jednak wypełniony treścią. Każdy z bohaterów jest bardzo nieszablonowy, abstrakcyjny, dziwny, surrealistyczny, i można by znaleźć jeszcze kilka określeń na opisanie występujących u Ushera postaci. Stąd fabuła jest gęsta od treści. Zresztą to samo dotyczy antagonisty, czyli rewelacyjnego Casanovy. Takie nagromadzenie wątków i opisów postaci może nieco męczyć, a na dodatek fabuła szybko zmierza w kierunku kulminacji. Gdyby nieco zwolnić, wprowadzić jakiś lejtmotyw, który zająłby widza nowym wątkiem poza głównym nurtem opowieści, byłoby spokojniej, a tak paradoksalnie te dwie godziny odbierane są jako co najmniej dwie i pół. Skoro tak, to z powodzeniem można produkcję przedłużyć, a może wyda się ona mniej gęsta i krótsza?
„Pędzące kolory” (2018), reż. Julia Hart – 1 godzina 40 minut
Największym problemem tego filmu jest nierozważne rozłożenie suspensu oraz zbyt szybkie przedstawianie odpowiedzi na wszystkie nurtujące widza pytania i nierozwiązane tajemnice. Przez to podejście produkcja traci rytm i nie skupia tak uwagi widza na narracji. Sama idea jest znakomita, lecz jej opowiedzenie mocno ułomne. Może dlatego tytuł się nie przebił. Jak na kino superbohaterskie trwa niewiele, co ma znaczenie dla fabuły. Jest nieraz wielopoziomowym studium psychologii osobowości ludzkiej, jeśli ta dostałaby nadnaturalne moce, lecz nie poświęca dość uwagi antagoniście. Tę równowagę należałoby przywrócić, co automatycznie wydłużyłoby produkcję do przynajmniej dwóch godzin.
„Thunder Force” (2021), reż. Ben Falcone – 1 godzina 45 minut
W tamtym roku w swojej recenzji filmu napisałem, że superbohaterkami powinny być kobiety takie jak Melissa McCarthy, ale nie – Octavia Spencer. Dzisiaj nadal swoje zdanie podtrzymuję. W kwestii długości filmu wiem, że chciałem skrócić opisy poszczególnych dni szkolenia na superbohaterki, rozszerzyć przedstawienie czynników mutujących oraz coś więcej powiedzieć o antagoniście. Produkcja zatem mogłaby zyskać nawet 30 minut projekcji, a i nierówność tempa miałaby szansę się nieco wyrównać. Potencjał został jednak zmarnowany.
„Batman i Robin” (1997), reż. Joel Schumacher – 2 godziny 5 minut
Produkcja cierpi na wiele problemów. Występują w niej miałcy antagoniści, George Clooney wyraźnie źle czuje się w kostiumie Batmana, a całość wygląda bardziej jak opera superbohaterska, a nie film, który miał aspirację do bycia konkurencją dla wcześniejszych tytułów nakręconych przez Tima Burtona. Odpowiedzieć sobie jednak powinniśmy na jedno podstawowe pytanie: Czy Batman i Robin kiedykolwiek takie pretensje okazywali, że chcą być abstrakcyjni i pulpowi jednocześnie, a nie poważni i mroczni? Oczywiście, że nie. Tę ich rolę dopowiedzieli już rozczarowani widzowie, ale film Schumachera i tak nie zasługuje na miano najgorszej szmiry, sprzeniewierzenia idei Burtona, banału, dna i tego typu innych patetycznych określeń wynikających z negatywnych emocji. Oczywiste jest natomiast coś innego – Batman i Robin powinien być filmem dłuższym, a rola antagonistów przepracowana i rozszerzona.