Znacząco ZA DŁUGIE filmy SUPERBOHATERSKIE
Przez lata regularnego testowania foteli kinowych (i kanap w blokowych salonach) w mniejszych i większych miastach moje ciało wyrobiło sobie odpowiednie mechanizmy ostrzegające mnie, że dany film jest już za długi – ból krzyża schodzący niżej. Z tym że są dwa rodzaje tej zbytniej długości – do zniesienia i nie do zniesienia. Zaczyna się gdzieś po 120 minucie; i teraz, jeśli produkcja jest na tyle ciekawa, że zajmie mnie wystarczająco, jestem w stanie zignorować informacje buntującego się ciała. Niestety zdarza się również tak, że fabuła nie nadąża za drętwiejącym kręgosłupem, więc zaczyna się kompulsywne szukanie właściwej pozycji pleców i nóg, żeby tylko przetrwać do końca. Nie dotyczy to wyłącznie filmów tak złych, że nie chce się doczekać do końca, ale również tych, które posiadają trochę wad, na tyle jednak poważnych, że nie siedzi się przed ekranem z otwartymi ustami i nie przestaje myśleć o tym, ile ton nacisku potrafią znieść dyski międzykręgowe w lędźwiach i krzyżu. Marvel i DC stawiają od pewnego czasu na wielogodzinne seanse. Zobaczmy, które ze znanych i kochanych przez publiczność blockbusterów przekroczyły tę wygodną granicę długości projekcji.
Mroczny Rycerz powstaje (2012), reż. Christopher Nolan – 2 godz. 45 min
Najnowszy Batman odziedziczył po Nolanowskiej wersji pantomimikę tytułowej postaci. I to w sumie jest główny zarzut do Mrocznego Rycerza, który jest związany z długością trwania filmu. Na przestrzeni lat przedstawianie walk w zachodnim kinie wyraźnie zwolniło, stało się nieco chińsko-hongkońskie. Walki są sekwencyjne, serie ciosów są wyraźnie rozrysowane dla widza, czego efektem z kolei są pauzy w starciach, tyle że w kinie nieazjatyckim sekwencje te są o wiele bardziej skomplikowane, a w Zachodnim kinie uproszczone. To widać po nieco ociężałym ofensywnie Batmanie. Gdyby walki nieco przyspieszyć, z pewnością film sprawiałby wrażenie mniej przefilozofowanego traktatu Nolanowskiego. Inną sprawą jest poświęcenie tak długiego czasu ekranowego antagoniście i niewykorzystanie tego. Bane jest groteskowy, a nie straszny. Dodatkowo wątek Foleya jest zbyt rozbudowany. Z pewnością więc dałoby się zaoszczędzić co najmniej 20 minut, a może i 30.
Liga Sprawiedliwości Zacka Snydera (2021), reż. Zack Snyder – 4 godz. 2 min
Zadziwiające, jak często w analizie dzieł filmowych przypomina mi się teraz Alan Moore z jego oceną fanów wbijających tłumami do kin na filmy superbohaterskie. Nawet w przypadku tych filmów, które już nieco przebrzmiały, a wracają jednak w przeróżnych zestawieniach. Dzięki Moore’owi można na nie spojrzeć teraz nieco inaczej, chociaż akurat w przypadku Ligi sprawiedliwości to moje patrzenie drastycznie nie zmieniło się od premiery. Oglądać przez ponad 4 godziny akcję dziejącą się w całkowicie nieintuicyjnym dla ludzkiego oka formacie 4:3 to wyzwanie. Amerykanie uwielbiają wszystko, co duże. Rosjanie zresztą podobnie. Generalnie przedstawiciele supermocarstw cierpią na coś w rodzaju manii wielkości, co widać u Zacka Snydera, który zawłaszczył sobie całkowicie nową wersję Ligi Sprawiedliwości. Żeby chociaż był twórcą scenariusza. Wykorzystał jednak perfidnie skłonność fanów, o której wspominał Alan Moore. Nie wszystko, co duże, jest przez to lepsze. Wierzę, że Snyder chciał należycie zaprezentować postaci członków Ligi Sprawiedliwości, co mu się zresztą w porównaniu z Jossem Whedonem o wiele lepiej udało, jednak forma przerosła treść. Czemu miało służyć tyle dość pretensjonalnego zamyślania się, dramatycznych gestów, np. w wykonaniu królowej Hippolity (Connie Nielsen), co jakiś czas przyozdabiane patetycznym zdaniem w stylu: zło nie śpi, czeka? Jedynie przedłużeniu projekcji i stworzeniu sztucznego wrażenia, że mowa faktycznie o rzeczach wielkich, podczas gdy one są tylko po amerykańsku megalomańskie. Tak więc znaczącym problemem Ligi Sprawiedliwości jest slow motion, np. w pokazywaniu szarży rugbisty Victora Stone’a (Ray Fisher), zanim jeszcze stał się Cyborgiem, slow motion w czasie ratowania pięknej dziewczyny przez Flasha (Ezra Miller), zakrawające na tandetny melodramat wyprodukowany przez króla parówek Tarczyńskiego, slow motion w czasie prezentacji ukrywania motherboxów przez Amazonki, slow motion obecne w wodzie, gdy Steppenwolf chce odebrać jeden z sześcianów Atlantom. Slow motion dosłownie wszędzie bez umiaru, Snyderowska wersja Ligi wcale zatem nie musiałaby być tak długa. Żeby opowiedzieć tę historię, wystarczyłyby 3 godziny, a tak mamy ambicjonalny przerost ego Zacka Snydera.
Superman: Powrót (2006), reż. Bryan Singer – 2 godz. 34 min
Proces dochodzenia Luthora do punktu, w którym staje się pewnym siebie oraz uświadomionym co do swojej antysuperbohaterskiej siły antagonistą, ciągnie się nieznośnie długo, a mimo wszystko reżyser nie szczędzi czasu ekranowego na takie sceny, jak skoki młodego supermana po polach uprawnych albo przeloty z ukochaną nad wodą i w nocnej scenerii drapaczy chmur. Rozgrywka na samej łodzi Luthora również mogłaby być sprawniejsza, a sceny redakcyjne bardziej okrojone. Miejscami ta odsłona przygód Supermana przypomina nie kino superbohaterskie, a katastroficzne. Gdzieś zabrakło równowagi. Jedynym jasnym punktem Powrotu jest Kevin Spacey, jeden z najlepszych antagonistów, jacy kiedykolwiek pojawili się w kinie superbohaterskim, a z pewnością w całym DCEU. Z 2 i pół godzinnego seansu z powodzeniem można zrobić dwie treściwsze godziny i nikt się z widzów nie zmęczy tym, że film chce pokazać całą historię Supermana od początku do końca; teraz nie robi tego sprawnie, bo przeciąga momenty dramatyczne, katastroficzne i romantyczne.
The Batman (2022), reż. Matt Reeves – 2 godz. 56 min
Sytuacja z walkami jest dosyć podobna co w przypadku Mrocznego rycerza, z tym że klimat ich przedstawienia jest zrealizowany o wiele doskonałej. The Batman to znakomita wersja historii superbohatera, którego superbohaterstwo jest niekiedy podawane w wątpliwość pośród zgrai herosów dysponujących nadnaturalnymi mocami. To jednak, że The Batman jest świetnym filmem, nie oznacza braku wad. Ma ich kilka, a zwłaszcza niesprawności narracyjne i nagłe zwolnienia akcji. Zwraca jednak szczególną uwagę fakt dość nachalnego, szkolnego wręcz podpowiadania widzowi, żeby nie zagubił się w intrydze. Postaci niekiedy powtarzają to, co jest już pokazane, a czas filmu ucieka. Amerykańskie kino cierpi od lat na tę bolączkę podpowiadania, że na kartce pokazanej do kamery faktycznie jest to i to napisane. The Batman trwa prawie 3 godziny, a sporo z tego czasu upływa na rozmowach i tłumaczeniu widzowi, co się na ekranie dzieje. W tak dojrzałym kinie nie można sobie pozwalać na takie naiwności.
Wonder Woman 1984 (2020), reż. Patty Jenkins – 2 godz. 31 min
Jakby to ująć, żeby fani się na śmierć nie obrazili. Wątek królowej Hippolity nigdy nie był zaprezentowany poprawnie, raczej okazał się nośnikiem nieznośnego patosu. Spokojnie można by się go w tej części pozbyć. Przybyło także antagonistów – Wonder Woman musiała się tym razem zmierzyć z Cheetah i Lordem. Czy nie lepiej by było skupić się na jednym wątku, a przepracować go lepiej? Gdyby tak usunąć Cheetah, a obdarzyć Lorda trochę bardziej efektowną w sensie wizualnym mocną, Wonder Woman dostałaby wroga na miarę Aresa z poprzedniej części, a film zamknąłby się w 2 bezpiecznych, wypełnionych akcją godzinach. A co z wątkiem romantycznym?
Avengers: Koniec gry (2019), reż. Anthony Russo, Joe Russo – 3 godz. 2 min
Co najmniej pół godziny stracone. Zacznę jednak od tego, że ta odsłona historii grupy Avengers, a dokładnie jej przeciąganie w finale, przypomniało mi nieznośny koniec Władcy Pierścieni: Powrotu króla. Po ostatecznej rozprawie z Sauronem nie wystarczyło jedno konkretne pożegnanie, ale proces ten musiał trwać długie, nieznośne minuty, kiedy Frodo patrzył na Sama, a Sam na Froda. Wracając do Końca gry, zakończenie obfituje w liczne ckliwe momenty, bo zapewne trzeba było jakoś opowiedzieć historię każdej postaci, a superbohaterów było w produkcji bardzo wielu. Wciąż się jednak zastanawiam, co by się takiego stało, gdyby maksymalnie skrócić zakończenie? Historia pozostałaby otwarta, a tak można w niej znaleźć sporo nieprawdopodobnych wytłumaczeń. Sama walka z Thanosem również mogłaby być krótsza. To wyczekiwanie na Kapitan Marvel jest męczące, bo i tak łatwo się domyślić, co się stanie. Niestety najwidoczniej kategoria PG-13 zobowiązuje do łopatologicznych rozwiązań w narracji.
Kapitan Marvel (2019), reż. Anna Boden, Ryan Fleck – 2 godz. 4 min
Mam istotne wątpliwości, czy temu filmowi należy się nawet kategoria PG-13. Fabuła przecież zaprojektowana jest tak, że właściwie żadnego suspensu nie ma, a sami antagoniści Marvel są oczywiści. Produkcja trwa jednak nieco ponad dwie godziny, więc oglądana w kinie nie powinna aż tak zmęczyć. A jednak. Co najmniej 15 minut zaoszczędziliby twórcy, gdyby przede wszystkim ograniczyć udział Nicka Fury’ego w fabule. Mam tu na myśli zwłaszcza zakończenie, kiedy to Fury opowiada widzowi, jak to wpadł na pomysł stworzenia Avengers.