BATMAN i ROBIN. Bękart postmodernizmu
Prawie najlepszy film na świecie
Na jakikolwiek ranking najgorszych filmów wszech czasów by nie spojrzeć Batman i Robin zawsze plasuje się na czołowych pozycjach. Wyklęty przez oddanych fanów serii o Mrocznym Rycerzu, wyśmiany przez międzynarodową krytykę, powodujący niesmak wśród przygodnych kinowych widzów. Batman i Robin to szmira stulecia, Batman i Robin to obciach, Batman i Robin to wiocha, Batman i Robin to szczytowe osiągnięcie filmowej tandety, Batman i Robin to odpust bezguścia i kino żenady. To frazesy powtarzane w kółko i bez końca. Nawet nie trzeba filmu Schumachera oglądać ponieważ z góry narzucona nam zostaje jedna interpretacja, jedna opinia. Od razu w ręce dostajemy tylko samotną zmęczoną gwiazdkę, by z jej pomocą ten film ocenić. Nikt przypadkiem, za sympatię do tego filmu, nie chce skazać się na ostracyzm ze strony kulturalnego towarzystwa. Jakiegoś filmu przecież trzeba wspólnie nienawidzić.
Spójrzmy na statystyki: rottentomaotes (11% pozytywnych recenzji), imdb (ocena 3,6), filmweb (nieco wyżej – 4,9), Roger Ebert (2/4), zestawienie czasopisma Empire (miejsce pierwsze – najgorszy film w historii), Jeremy Jahns („Dogshit”), do tego jeszcze jedenaście nominacji do Złotych Malin przyznanych przez samą branżę. Chyba nawet niepotrzebnie wymieniam tych kolejnych rozgoryczonych i zażenowanych. Niechęć do Batmana i Robina stała się niezwykle modna, a jakakolwiek łagodna ocena niemile widziana.
Nie chcę na siłę nikogo do tego filmu przekonywać – na zbyt wielu płaszczyznach tak bardzo przecież zawodzi. Adaptacja komiksów o Batmanie? Pała – Joel Schumacher tej konwencji nie rozumie, nie wie kim jest ta postać, nie zna świata z jakiego się wywodzi, nie obchodzą go jego legendarni przeciwnicy. Gatunkowe kino komiksowe? Pała – Schumacher zdecydowanie przesadził, jeśli to karykatura jest ona nieudolna i niezamierzona, pokraczna i niesmaczna. Kino sensacyjne? Pała – akcja przytłoczona jest przez pstrokatą tandetną scenografię, a ilość absurdalnych fabularnych rozwiązań przytłacza widza. W konfrontacji z produkcjami Burtona i Nolana Batman i Robin też jest skazany na druzgocącą porażkę.
Zaproponuję jednak, by na Batmana i Robina spojrzeć z całkowicie innej strony. Wiem, że to zadanie karkołomne, ale spróbuję film Schumachera obronić. Przedstawić nawet jako dzieło wybitne. Nie wybitnie dobre, ale wybitnie ważne. Wpisać ten obraz w zupełnie inny kulturowy kontekst. Wydaje mi się, że właśnie przez błędną gatunkową klasyfikację ten tytuł tak bardzo cierpi. To nie komiks, to nie kino gatunkowe, to nie filmowa sensacja. Na Batmana i Robina każdy jednak patrzy właśnie z takiej perspektywy. Faktycznie jest ona zdecydowanie najwygodniejsza. I jest też oczywiście słuszna. Jestem jednak przekonany, że patrząc w ten sposób na Batmana i Robina widzi się najmniej wyraźnie, jesteśmy w stanie opisać jedynie małą cząstkę tego obrazu. Całą resztę skutecznie zasłania nam szczelny mur zbudowany przez międzynarodową krytykę. Gdy jednak na niego wejdziemy to uda nam się spojrzeć na film Schumachera ze zdrowym dystansem. Odkryjemy wtedy jego niebagatelną wartość.
Tu nie chodzi o Batmana
Batmana i Robina należy bowiem wpisać w zupełnie inny filmowy nurt, postawić obok dzieł pozornie mu odległych. Nie mierzmy go gotycką podniosłością Powrotu Batmana, psychologiczną złożonością Mrocznego Rycerza, realizacyjną maestrią Gorączki Michaela Manna, czy egzystencjalną głębią Watchmenów Snydera, ani wiernością wobec papierowego oryginału w duchu 300. Podążając tymi ścieżkami seans Batmana i Robina zawsze skończy się takim samym rozczarowaniem.
Filmowi Schumachera znacznie bliżej do Rocky Horror Picture Show, Romeo i Julii oraz Moulin Rouge Baza Luhrmanna, Spring Breakers Harmony’ego Korine’a, estetyki proponowanej przez stację MTV w latach 90′, czy nawet filmów Pedro Almodovara. W ich towarzystwie dzieło Schumachera nabiera zupełnie innego smaku i nieoczywistego znaczenia. Nawet więcej, B&R znacznie lepiej wypada postawiony obok sztandarowych dla postmodernizmu dzieł jak Pulp Fiction i Fargo (wiem, że dla wielu to teza wręcz nie do zaakceptowania) niż pozostałych filmów z Batmanem w tytule. Język, jakim opowiada Schumacher, jest tak naprawdę bliższy tym używanym przez Quentina Tarantino i braci Coen. Oczywiście nie chodzi mi tu o intertekstualność tak ukochaną przez współczesnych twórców. Choć również w Batmanie i Robinie możemy odnaleźć delikatne odwołania do Frankensteina czy Parku Jurajskiego. Głównie chodzi o oparcie się na przesadzie i wyolbrzymieniu, eksperymentowanie z estetyką kiczu oraz zanegowaniem sztuki filmowej jako reprezentanta kultury wysokiej i oddaniem się tworzeniu kina dla mas.
Zdaje sobie sprawę, że film Schumachera nie jest filmem powstałym do końca świadomie, wiele elementów wymknęło się spod kontroli, jeszcze więcej powstało przypadkiem zrodzonych przez reżyserską niekompetencję. To wszystko jednak sprawia, że wiele cech typowych postmodernizmowi w Batmanie i Robinie widać jeszcze wyraźniej, zdają się być jeszcze jaskrawsze. Przekraczając granice złego smaku, logiki i sensu film Schumachera obrazuje to na czym kino współczesne żeruje. Zawiera w sobie to wokół czego wiele współczesnych filmowych narracji jest skonstruowanych. Sequel Batman Forever jest nieodrodnym dzieckiem sztuki postmodernizmu. W skondensowanej ilości opakowanej pokraczną formą gromadzi w sobie wszystko, za co inni dostają Oscary i Złote Palmy.
Nie potrafię zrozumieć dlaczego, ledwie rok młodszy, Romeo i Julia spotkał się z tak entuzjastycznym przyjęciem. I tam przecież zmielone zostają teledyskowy montaż, neonowe światło i cukierkowa scenografia. W obu filmach estetyka kiczu/kampu zniewala filmową przestrzeń. Każdy pojawiający się na ekranie obiekt jest równie przejaskrawiony i przestylizowany. Każdy przedmiot jest dla operatora fetyszem. W wypadku filmu reżysera Wielkiego Gatsby’ego nikomu nie przeszkodziło, że Mercutio nie tylko zmienił kolor skóry, ale również przemienił się w zaangażowaną drag queen. To przecież całkowicie wywrotowe, dekonstrukcyjne podejście względem oryginalnego tekstu dramatu. Nie wiem jak zareagowałaby na taką wizję XVI wieczna publiczność – i ta, która w późniejszych wiekach wyniosła Szekspira na sam szczyt kultury wysokiej. Przypuszczam jednak, że zaczęłoby się od tego, że Teatr Globe spłonąłby kilkanaście lat wcześniej.
Jednak falę oburzenia wywołały dopiero sutki na strojach superbohaterów (obecne swoją drogą już w części poprzedniej). Dopiero ten element kostiumu doprowadził do ostatecznej kompromitacji Człowieka-Nietoperza. To od niego zazwyczaj rozpoczyna się dyskusja na temat filmu Schumachera. W jej trakcie ten sutek rośnie do niebotycznych rozmiarów zasłaniając sobą wszystko. Nie wiem więc w czym dokładnie tkwi przewaga Romeo i Julii. Czy w tym, że za nim stoi ten gigantyczny genialny Szekspir i wygłaszający go linijka po linijce bohaterowie, w momencie gdy B&R swe źródła czerpie z błahego popkulturowego wytworu dla analfabetów. Choć wydaje mi się, że żyjemy w epoce gdy komiks już dawno został zrehabilitowany. Stał się dumnie brzmiącą “powieścią graficzną”.
Dlaczego w Spring Breakers nikomu nie przeszkadza scena, w której Alien na białym fortepianie gra Everytime z wtórującymi nastolatkami uzbrojonymi po zęby – a wszystko na tle zachodu słońca rodem z turystycznych widokówek. Korine eksploruje przecież dokładnie te same obszary filmowej tandety co Schumacher u siebie. Tylko w wypadku Spring Breakers potrafimy sobie wytłumaczyć, że jest to celowy i całkowicie świadomy artystyczny zabieg. Batmana i Robina oceniamy zawsze tylko i wyłącznie w obrębie jego filmowego świata. W jego przypadku, wyjątkowo nie potrafimy wyjść poza to jarmarczne landrynkowe i przesłodzone filmowe uniwersum. Jestem pewien, że gdyby pod tym filmem jako autor podpisany był choćby Robert Rodriguez, to jego ocena podskoczyłaby wyraźnie do góry. Film stałby się wtedy kultowym guilty pleasure. Jednak my nie chcemy się w obrębie tego świata poruszać, nie chcemy go poznać.
Film Schumachera jest też idealnym i jednocześnie najbardziej radykalnym przykładem tego jak twórcy filmowi nagle zaczęli otaczający świat interpretować i stwarzać go dla nas w kolejnych produkcjach: opierając się na wyolbrzymieniu, pastiszu, fasadowości i wielowymiarowej karykaturze – nie tylko funkcji filmowego medium, ale także bohaterów i samej tożsamości kultury, która przestaje być autorytetem i spoglądać z góry na swojego odbiorcę. Teraz to my – czytelnicy, widzowie i słuchacze – stwarzamy sobie tekst, obraz i dźwięk. Autor podaje nam jedynie składniki, z pomocą których sami gotujemy sobie ciasto. Wiem, że w przypadku Batmana i Robina to głównie same odpadki, ale i z nich da się sporządzić smakowity kąsek.
Batqueer i parada konwencji
Oczywiście Batmana i Robina bez problemu można wpisać w narracje kina queer i kina LGBT. Seksualna preferencje bohaterów rzecz jasna nam w tym nie pomagają: Bruce Wayne ma u boku kolejną narzeczoną, Robin ugania się za Kobietą – Bluszcz. W filmie Schumachera – skądinąd homoseksualisty – ta obyczajowa odwaga objawia się na innej płaszczyźnie. W żadnej innej adaptacji komiksu ciało nie było tak eksponowane. Częste zbliżenia na uda, pośladki, biust nadają temu filmowi mocno erotyczne zabarwienie. Wyeksponowanie na stroju sutków sprawia nie tylko, że superbohaterowie przypominają antyczne rzeźby, ale głównie zaznacza, że te postaci są tak na prawdę nagie. Ciało staje się głównym bohaterem.
W Batmanie i Robinie kostium przestaje pełnić funkcję zbroi czy kamuflażu. On ma przyciągnąć uwagę, wzbudzać zachwyt a nie strach. Ma podniecać – z jednej strony nas-widzów, a z drugiej filmowych przeciwników. Bruce Wayne nie ma skrupułów, by przyjść w stroju Batmana na dobroczynny bal. Przez to drastycznie zrywa z aurą tajemnicy od zawsze otaczającą tą postać, sprawia, że Człowiek Nietoperz przeistoczył się w obiekt seksualnych westchnień i erotycznych marzeń kobiet stłoczonych pod sceną. Nie jest już po pierwsze bohaterem, ale głównie lokalną maskotką.
Superbohaterski komiks – traktujący w zdecydowanej większości o światach zaludnionych przez mężczyzn, w którym to tylko oni są postaciami decyzyjnymi, to tylko między nimi może dojść do konfliktu (na płaszczyźnie fizycznej oraz intelektualnej) – zostaje przefiltrowany przez zupełnie nieznaną temu światu wrażliwość. Tak jak Jim Sharman w Rocky Horror Picture Show dokonał kreatywnej reinterpretacji postaci Wiktora Frankensteina. Reżyser przemienił go w transwestytę: wcisnął go w wyzywający gorset, na stopy nałożył mi szpilki, a twarz ozdobił agresywnym kolorystycznie makijażem.
Schumacher zrobił to samo narzucając wywrotowe estetycznie ramy na podniosłe zanurzone w deszczu i mgle uniwersum Batmana. W wypadku historii o mścicielu z Gotham oczywiście nie funkcjonuje to tak sprawnie jak w filmie o doktorze Frank N. Furterze, ale mimo to możemy przyjrzeć się agresywnemu zderzeniu dwóch całkowicie sprzecznych stylistycznie wizji. Obie te konwencje żrą się ze sobą i siebie zwalczają.
Schumacher zderzył ze sobą również dwa skrajne estetyczne porządki. Zdaje sobie sprawę, że doszło do tego przypadkowo, ale w ten sam sposób jak poprzednio wzmacnia i eksponuje to cechy ówczesnej kultury masowej, która z rodzinnych tragedii robiła komercyjny spektakl, a z upadłego pokolenia prostaków bohaterów. Reżyser Telefonu sięgnął więc po mroczną, poważną i dekadencką z ducha, opowieść o legendarnym Batmanie i wplątał ją w stylistykę jarmarcznej zabawy. Półmrok, cień, szarość i deszcz zastąpił jaskrawą paletą barw i tandetnymi fajerwerkami, dramat zamienił w dziecinną ciuciubabkę, a sensacyjną akcję w farsę napędzaną morzem idiotyzmów. Joel Schumacher wywrócił konserwatywną ideologicznie narrację do góry nogami.
Zapraszam na czerwony dywan
Joel Schumacher dobrnął swoim filmem nad samą przepaść amerykańskiego mainstreamu, doszedł do nieosiągalnej dla innych granicy. To też niewątpliwie fenomen – wzorowy przykład jak kina robić się nie powinno. Batman i Robin to film, który był zbawienną lewatywą dla całej branży. Dzięki niemu w Hollywood zaczęły powstawać filmy lepsze: bardziej świadome samych siebie i świadome oczekiwań widzów.
W tekście starałem się nie wkraczać na terytorium recenzji i nie używać jej języka. Na jej polu film Schumachera już dawno został znokautowany. Obecnie boleśnie pobity ukrywa się w najciemniejszym kącie wielopiętrowego gmachu kultury masowej.
Jednak ja zaryzykuję przyznać mu dziesięć gwiazdek, pomogę mu wyjść z cienia. Niech choćby przez moment poczuje się jak Ojciec Chrzestny, Tron we krwi, Ziemia Obiecana czy Osiem i pół. Bo Historii Kina nie tworzą przecież wyłącznie dzieła wybitne i wielkie. Nie chodzi też o to, by filmami budować kolejne rankingi “najgorszych i najlepszych”, ale by prowokowały do rozmowy. Bez niej nawet największy film, hucznie ochrzczony mianem “arcydzieła”, przestaje cokolwiek znaczyć.