Filmy SCIENCE FICTION, w których nikt nie GINIE
O ile pamiętam, w E.T. również nikt nie ginie, ale 10 miejsc w moich zestawieniach to liczba żelazna. Wspominam jednak o tej produkcji, bo darzę ją sentymentem. Z pewnością znajdziecie jeszcze kilka takich produkcji science fiction nie tylko w kinie amerykańskim, niemniej te najważniejsze wymieniłem poniżej. Mam nadzieję, że z tekstu skorzystają rodzice, którzy chcieliby zapoznać swoje dzieci z gatunkiem fantastyki naukowej, ale np. obawiają się przemocy. Oczywiście w zestawionych tu filmach nie dało się jej całkowicie wyeliminować, ale są to raczej produkcje pogodne, ze szczęśliwymi zakończeniami, nieepatujące krwią i z nadzieją prezentujące naszą ziemską przyszłość. Przygoda SF na ekranie nie musi więc być ani patetyczna, ani pełna wylewających się wnętrzności, ani prezentująca totalną zagładę naszego świata, a i tak będzie wciągająca, a z biegiem lat okaże się kultowa, jak poniższe filmy – przynajmniej ich większość.
„Pogromcy duchów”, 1984, reż. Ivan Reitman
Śmierć absolutnie nie pasuje do tego filmu, gdyż opowiada on o duchach. Czy zatem można zabić coś, co już jest martwe? 40 lat minęło, ale Pogromcy duchów nadal są ikoną komedii oraz dochodową franczyzą. To ostatnie akurat niezbyt mnie cieszy, gdyż takie kopiowanie treści z dawnych części serii, jakie się dzisiaj odbywa, nie wnosi nic nowego do tematu, sprawiając tylko, że te ikoniczne motywy zaczynają powszednieć. Magia połączenia reżyserii Ivana Reitmana, scenariusza Dana Aykroyda i Harolda Ramisa oraz występów gwiazdorskiej obsady, zwłaszcza Billa Murraya w jego najlepszym, „beznamiętnym” wydaniu, jest dzisiaj marnowana przez skupienie się na kwestiach wizualnych, a zaniedbaniu samej historii. Być może nie da się już więcej powiedzieć ponad to, co zrobił Reitman, więc nie trzeba usilnie próbować?
„Powrót do przyszłości” I i III, 1985, 1990, reż. Robert Zemeckis
Czułbym się nieco dziwnie, gdyby ktoś w tych dwóch filmach zginął. Nie wspominam o drugiej części, gdyż jest tam sytuacja, mająca jednak miejsce poza kadrem, a wpływa na całą fabułę i mroczną wizję, która komediowa wcale nie jest. Niemniej seria jest jednym z najlepszych połączeń w historii komedii i science fiction oraz przez lata stała się kopalnią kultowych motywów, łącznie z tym nieszczęsnym deloreanem, który motoryzacyjnie może nie był zbyt udaną konstrukcją, lecz dzięki filmowi stał się pożądaną zabawką wszystkich sentymentalnych chłopaków wychowanych w latach 80. Można powiedzieć, że dzisiaj nie ma w kinie miejsca na takie komedie science fiction. Nie myślę więc o kontynuacji, gdyż mogłaby się ona stać niechcianym dzieckiem w całej serii.
„Star Trek IV: Powrót na Ziemię”, 1986, reż. Leonard Nimoy
Ta część serii Star Trek jest jak wytchnienie od całego galaktycznego zła, z którym bohaterowie musieli się wcześniej mierzyć. Wrócili do domu, żeby odpocząć. Leonard Nimoy tak podsumował sens realizacji tej części: Bez umierania, bez walki, bez strzelania, bez torped fotonowych, bez wybuchów fazerów, bez stereotypowego czarnego charakteru. Chciałem, żeby ludzie naprawdę dobrze się bawili, oglądając ten film, a jeśli przy okazji gdzieś w tym wszystkim podsunęliśmy im kilka wielkich pomysłów, cóż, to jeszcze lepiej.
„Rakietą w kosmos”, 1997, reż. Stuart Gillard
Komedia science fiction, jakich zawsze brakowało w tym gatunku. Nie ginie w niej nawet szympans-astronauta, a William Sadler okazuje się przystępnym aktorem slapstickowym – być może pamiętacie go ze Skazanych na Shawshank, gdzie grał Heywooda. Głównym bohaterem produkcji jest Fred, dość pechowy projektant statków kosmicznych, którego wielkim marzeniem jest rejs na Marsa. W wyniku nieprawdopodobnych zbiegów okoliczności tę szansę dostaje. Wyrusza w podróż na Czerwoną Planetę wraz z grupą doświadczonych astronautów, co wywołuje lawinę dowcipnych i nieoczekiwanych zdarzeń. Rakietą w kosmos jest produkcją niemal zupełnie u nas nieznaną, co pokazuje zainteresowanie nią na FW. Jest jednak dostępna w sieci, więc z łatwością każdy może ją znaleźć, niemniej spieszcie się, nim zniknie.
„WALL·E”, 2008, reż. Andrew Stanton
I po co śmierć, jeśli wzruszeń w trakcie trwania seansu i tak jest mnóstwo? WALL·E uważam za małe dzieło sztuki filmowej oraz fabularnie genialne przedstawienie naprawdę granicznych dla człowieka i bohaterów wydarzeń bez odwoływania się do uśmiercania kogokolwiek. No może prócz sztucznej inteligencji. Pytanie jednak, czy naprawdę można zabić maszynę? To zależy, jaką definicję życia przyjmiemy. W przypadku tej produkcji należy zwrócić uwagę jeszcze na jedną rzecz – a mianowicie szczątkowe dialogi, które wystarczyły, żeby zbudować niezapomnianą treść. Bez słów udało się powiedzieć tak wiele na temat zanieczyszczenia Ziemi, niekontrolowanego rozrostu technologii i konsumpcjonizmie, czyli o tych zjawiskach, które doprowadziły do wyprowadzenia się ludzi z Ziemi oraz uczynienia ich niepełnosprawnymi fizycznie.
„Badacze kosmosu”, 1985, reż. Joe Dante
Mało znany film, zwłaszcza pod polskim tytułem. Oryginalny to Explorers. Klasyczne i dobre kino science fiction dla młodzieży, ale i zajawionych na tym punkcie dorosłych. Rozrywka w czystej postaci, którą wzbogacił swoimi efektami specjalnymi znany z Pamięci absolutnej i wielu innych kultowych filmów SF Rob Bottin. Nikt w nim nie ginie. Nie ma takiej potrzeby, a fabuła i tak jest wypakowana suspensem, odkrywaniem tajemnic, retro komputerami, elementami, które dzisiaj nazwalibyśmy RTS-ami, oraz bardzo rzeczowym podejściem do kosmosu. Pojawią się również obcy o ciekawym wyglądzie. Muzyka to klasyczny Jerry Goldsmith, a zdjęcia oraz scenografia przenoszą widza w lata 80., a to prawdziwa magia, oczywiście tylko dla tych, którzy gonili z patykami w tamtych czasach, a wieczorami siedzieli do późna nad Boulder Dash.
„The Vast of Night”, 2019, reż. Andrew Patterson
Science fiction, które bardziej rozgrywa się w głowie, a nie w skomplikowanych scenach z wykorzystaniem CGI. I to wystarczyło. The Vast of Night rozgrywa się w latach 50. w Nowym Meksyku i opowiada historię dwójki bohaterów, którzy niespodziewanie zaczynają podejrzewać, że na nocnym niebie może coś się ukrywać, co nie jest dla człowieka przyjazne. Takie wnioskowanie wynika tylko z tego, że to coś na niebie jest obce gatunkowo i na dodatek inteligentne. Zakładam, że w filmie nikt nie zginął, gdyż bezpośrednio nie jest to pokazane. Jest natomiast porwane dziecko oraz zniknięcie głównych bohaterów. Nie jest jednak powiedziane, że nie przeżyli. Oni tylko opuścili naszą Ziemską rzeczywistość. Stali się gośćmi na naprawdę imponującym… i tutaj powstrzymam się od ostatecznego zaspojlerowania finału. Niemniej, tego typu otwarte zakończenie zmusza do myślenia. W przeciwieństwie do innych filmów science fiction romansujących z horrorem fabuła w The Vast of Night nie polega na tanim straszeniu widzów krwią, tylko na powolnym, pełnym napięcia, zwiększaniu obecności w treści tajemnicy, która sprawia, że nie można się oderwać od ekranu. A wszystko za 700 000 dolarów.
„Marsjanin”, 2015, reż. Ridley Scott
W tym zestawieniu jest to jeden z najbardziej naukowych filmów, chociaż ma Marsie jeszcze nie byliśmy. Matt Damon miał szansę zginąć już na początku, jednak przez cały film sprytnie wymyka się śmierci, i to w taki sposób, że czasami można powiedzieć, że takie przygody zdarzają się tylko w filmie. Matt Damon, Jessica Chastain, Jeff Daniels, Chiwetel Ejiofor i Sean Bean. Kogo z nich wybralibyście na pierwszą ofiarę? W tym zdecydowanie jednym z najlepszych filmów Ridleya Scotta od czasów Łowcy androidów Sean Bean jednak nie ginie, a to ewenement. Skoro on nie ginie, to nie może zginąć nikt inny. Zresztą śmierć nie jest tu konieczna. Marsjanin pokazuje, jak przetrwać i to jest najciekawsze dla dramatyzmu produkcji, a nie patetyczne umieranie.
„Bliskie spotkania trzeciego stopnia”, 1977, reż. Steven Spielberg
Mam wrażenie, że film nie miał szczęścia do premiery. Został przyćmiony przez Gwiezdne wojny, które niekoniecznie należą do tego samego gatunku. Bliskie spotkania trzeciego stopnia są ze wszech miar filmem fantastyczno-naukowym o wręcz nieco dokumentalnym charakterze. Może dlatego przez to skupienie się na opowiadaniu o nadchodzącym spotkaniu, które jest kulminacją fabuły, bez wystrzałów, bez romansów, bez czarnych charakterów, recepcja dzisiaj tego filmu Spielberga jest mniej pozytywna, mniej rozrywkowa – tak bym to ujął. Jestem ciekawy, czy dzisiejsi widzowie doceniają ten trick Spielberga ze złymi obcymi, którzy okazują się nagle pokojowi, za sprawą konstrukcji fabuły bowiem tylko nam się wydaje, że kosmici porywają i zabijają ludzi…
„Apollo 13”, 1995, reż. Ron Howard
Na koniec historia prawdziwa. W rzeczywistości James A. Lovell, John L. „Jack” Swigert i Fred W. Haise, astronauci misji Apollo 13 przeżyli i jest to fakt, który nie mógł być zmieniony przez film. Nie umarł również nikt na Ziemi, bo nic to by nie wniosło do historii. Nie zwiększyłoby przede wszystkim poziomu dramatyzmu, który i tak był wysoki, gdy załoga próbowała desperacko ograniczyć zużycie energii i tlenu, żeby móc wylądować. Apollo 13 jest dobrze zrealizowaną produkcją sensacyjną z elementami fantastyczno-naukowymi, chociaż z biegiem lat ten pierwiastek stricte fantastyczny jest w niej coraz mniejszy. Produkcję można nazwać filmem laurkowym, a poziom science fiction mierzyć tym, co by mogło się zmienić, gdyby faktycznie ta misja się udała, a astronauci wylądowali w okolicach krateru Fra Mauro.