Z biegiem czasu klaruje mi się odpowiedź na pytanie, czego się po Tenecie, a właściwie po Nolanie spodziewałem w jego najnowszym filmie. Na pewno nie tematycznej prostoty. Nolan musiał wznieść się na wyżyny swoich możliwości, gdyż kiedyś nakręcił Interstellara. Dzisiaj już wiem, że spodziewałem się spokoju i szacunku dla aparatu poznawczego, którym dysponuje widz. Pod tym względem Tenet jest dla mnie zawodem roku 2020, potworem wyzutym z emocji, produkcją noszącą wymyślną maskę, ukrywającą bezdenną pustkę. Podczas seansu Teneta nie doświadczyłem przyjemności, nie poczułem się rozrywkowo odświeżony, a przerażająco zmęczony. Reżyser znęcał się nade mną w imię egoistycznej wizji udowodnienia sobie, że potrafi stworzyć najbardziej wieloaspektowy, skomplikowany i dialektyczny film świata. Stworzył produkt fabularny podobny do popękanej z powodu braku wody, jałowej ziemi.
Głupotą było spodziewać się filmu, który okaże się tak legendarny czy też kultowy jak pierwsze Psy. Nadzieja na zadowalające kino akcji jednak była. W sumie Pasikowskiemu udało się nakręcić poprawny film sensacyjny, ale legendy mają to do siebie, że oddziałują na wszystko, co chce do nich nawiązać. Pasikowski w ostatniej odsłonie Psów zbyt tego chciał, dlatego poniósł klęskę. Obronił się jedynie Cezary Pazura, mało tego – naprawdę mnie poruszył. Bogusław Linda za to mocował się ze swoim podeszłym wiekiem niczym pies z kolczatką. Nie było łatwo go więc w tej roli oglądać. Właśnie ze względu na tę legendę, jaką roztaczał wokół siebie kiedyś młody Franz Maurer, w trakcie oglądania W imię zasad czuć zawód, niespójność z przeszłością, żałosne pogodzenie z rzeczywistością, która się nie zmieni. Podczas oglądania np. takiego Zenka nie było zawodu, bo i nośnikiem jakiej legendy może być disco polo? Psy zaś poległy, jak po trosze nasza współczesna demokracja.
Emocjonalny bajzel, zabawa w pchełki, Coenowski film rozliczeniowy przypominający custompublishingową prasę w wielkich korporacjach. Nie spodziewałem się, że obejrzę drugi raz Ave, Cezar!, siejący wokół siebie nudę metafilm o tworzeniu filmu w filmie. Aż sobie włączyłem dla odświeżenia Obywatela Kane’a, by poczuć ten autentyczny klimat lat 40. i po raz kolejny doznać zawodu Fincherowską jego symulacją. Tak się stało głównie dlatego, że Fincher zostawił Finchera i poszedł ścieżką zupełnie dla siebie obcą. Zawsze był reżyserem kreującym po swojemu świat przedstawiony, a teraz, o dziwo, poszedł w dość obce stylistycznie mu rejony uwielbiane raczej przez fanów filmoznawczej dekonstrukcji historii kina, a nie widzów, którzy szukają w nim rozrywki. Gdyby bardziej zaufał sobie, a więc dokonał analizy pracy Hermana Mankiewicza na swój surrealny sposób, w kolorze, z pełną emocji narracją itp. A tak Manka odbieram jako chęć przypodobania się tzw. wyższym Hollywoodzkim sferom artystycznym.
Czuć zmęczenie materiału w stosunku do poprzednich dokonań Borata. Zbyt również hermetyczny stał się jego żart. Skupienie się na Trumpie ustawiło cały film, a przeciętny europejski widz raczej potrzebował czegoś więcej. Borat słynął z tego, że wyśmiewał wszystkich, niezależnie od strony na scenie politycznej. Republikanie plus Żydzi to temat już nieco ograny, stąd zawód. Mam jednak przeczucie, że Borat nie powiedział jeszcze ostatniego słowa i za kilka lat zobaczymy go w bardziej kontrowersyjnych klimatach typu Bruno. Jako człowiek o poglądach raczej lewicowo-liberalnych chciałbym zobaczyć go w roli prześmiewcy wszelkich wolnościowych ideałów, łącznie z symbolem tęczy. Wiem, że już to robił, lecz teraz, gdy świat został zdominowany przez koronawirusa, mogłoby być jeszcze ciekawiej.