search
REKLAMA
Artykuły o filmach, publicystyka filmowa

EKRANIZACJE WEDŁUG STEPHENA KINGA. Od najgorszej do najlepszej

Karolina Chymkowska

13 sierpnia 2017

Filmorg - grafika zastępcza - logo portalu.
REKLAMA

Stephen King kończy w tym roku (21 września) równe 70 lat. Na horyzoncie widać kilka nowych produkcji związanych z jego twórczością: premierę miała już Mroczna wieża (11 sierpnia), Pan Mercedes (9 sierpnia), czekamy na TO (8 września) i jego planowany na 2018 rok sequel, na Castle Rock, Grę Geralda, 1922. Pojawiły się już (od 22 lipca) pierwsze odcinki serialu Mgła. Trudno sobie wyobrazić lepszą okazję, żeby przekrojowo przyjrzeć się dotychczasowym ekranizacjom dzieł tego niezwykle płodnego pisarza, bez którego trudno wyobrazić sobie współczesne oblicze horroru.

Kilka słów tytułem wstępu. Zestawienie obejmuje pełnoekranowe adaptacje utworów Stephena Kinga z wyłączeniem sequeli i bez filmów telewizyjnych. Nie włączyłam również Kosiarza umysłów, który – chociaż teoretycznie oparty na opowiadaniu Kinga – jest bardzo daleki od literackiej podstawy, a sam pisarz z sukcesem pozwał twórców. Nie ma również Sleepwalkers, nakręconego według oryginalnego scenariusza. Posuwamy się od najsłabszych w górę, niemniej niektóre filmy, zwłaszcza w środku stawki, prezentują bardzo zbliżony poziom. Wybór jest subiektywny i oparty na moich indywidualnych preferencjach, natomiast dodatkowo do niektórych pozycji pojawiają się komentarze innych redaktorów.

Maglownica, 1995 (na podstawie opowiadania ze zbioru Nocna zmiana, 1978)

Zaszczytne pierwsze (czyli ostatnie) miejsce na liście. Dla uczciwości trzeba dodać, że czego można się w sumie spodziewać po filmie, w którym czarnym charakterem jest drapieżna maglownica? Maglownica wyznacza początek dramatycznego okresu spadkowego w karierze Tobe’a Hoopera, który to dzieło wyreżyserował, niewiele dobrego zdziałał też Robert Englund w głównej roli. Film jest zły od początku do końca. Aktorstwo – koszmarne. Fabuła – bezsensowna. Dialogi niedobre… bardzo niedobre dialogi są. Na upartego może podpadać pod definicję grzesznej rozkoszy – zrodził zresztą dwa sequele, Maglownica 2 oraz Maglownica: Odrodzenie. Spróbujcie zachować powagę, opisując ostatni z nich jako “trzecią część opowieści o demonicznych maglownicach”. No nie da się.

Maksymalne przyspieszenie, 1986 (oparte na opowiadaniu Ciężarówki ze zbioru Nocna zmiana, 1978)

Reżyseria: Stephen King. Jego pierwsze i jedyne doświadczenie w charakterze reżysera i patrząc na bajzel, jakim jest Maximum Overdrive, dobrze, że zaprzestał dalszych prób. Skoro mentalnie pogodziliśmy się jakoś z opętaną maglownicą, to teraz musimy rozszerzyć granice tolerancji o suszarki do włosów, radia, kosiarki, piły łańcuchowe, automaty z napojami… maszyny wszelkiego typu atakują ludzi i nie znają litości. I wygląda to dokładnie tak samo idiotycznie, jak brzmi. Stephen King i grający główną rolę Emilio Estevez załapali się na Złotą Malinę.

Ciekawostka: w wywiadzie odnoszącym się do prac nad serialem Pod kopułą King wyznał, że to najgorsza ze wszystkich filmowych adaptacji jego dzieł. Użył wymownego określenia moron movie.

Carrie, 2013 (oparte na powieści z 1974 roku)

Idealny przykład na to, że reżyseria reżyserii nierówna. Żenująca ekranizacja Carrie z 2013 roku może filmowi De Palmy z szacunkiem czyścić buty, chociaż układ kolejnych scen jest bardzo podobny, miejscami wręcz identyczny. Jednak aktorstwo nie to, klimat nie ten, dialogi nie te, wszystko wydaje się sztuczne, papierowe i wyzbyte jakiegokolwiek zaangażowania. Kompletnie niepotrzebny film.

Komórka, 2016 (oparte na powieści z 2006 roku)

Kolejny dowód na to, jak potężnego King ma pecha do ekranizacji swoich utworów. Naprawdę trudno powiedzieć o tym filmie cokolwiek pozytywnego. Rzecz zasadza się w tym, że z powodu tajemniczego sygnału nadawanego przez sieć telekomunikacyjną, użytkownicy telefonów komórkowych zamieniają się w bezmyślne i krwiożercze monstra. Ogląda się to mniej więcej z podobnym zainteresowaniem, jak poczynania kogoś, kto obok gra w rutynową strzelankę pod hasłem “zabij wszystkie zombie”. Aktorzy się nudzą, my się nudzimy, czekając tylko z utęsknieniem, aż ta męcząca buła dobrnie do końca.

Jazda na kuli, 2004 (na podstawie opowiadania włączonego w 2002 roku do zbioru Wszystko jest względne)

Główny bohater, Alan, zamknięty w sobie aspirujący artysta z obsesją śmierci i zaplątany we frustrujący związek, po półprzypadkowej próbie samobójczej dochodzi do siebie, planując wypad z kumplami na koncert Johna Lennona. Niespodziewanie jednak dostaje telefon z informacją, że jego mama po wylewie jest w szpitalu. Wyrusza zatem w drogę, by dotrzeć autostopem do rodzinnego miasta jeszcze tej samej nocy.

Obiektywnie i na chłodno ten film to po prostu przeciętniak. Umieszczam go tak nisko na mojej liście, ponieważ niepomiernie mnie irytował. Po pierwsze, nie wiadomo, czym on w ogóle ma być – horrorem, komedią grozy, satyrą, opowieścią o samotności i wyobcowaniu? Za nic nie może się zdecydować. Dialogi między postaciami zaczynają się znikąd i prowadzą donikąd, prym wiodą tu rozmowy między Alanem a jego dziewczyną Jessicą. Rozstają się? Nie rozstają się? Jednak się rozstają? Najwyraźniej jest między nimi jakaś telepatyczna komunikacja, której my nie słyszymy, nie wiemy więc, w czym rzecz. Najdalej jednak na skali irytacji plasują się odjazdy myślowe rozmemłanego Alana, w większości groteskowe wizje, które nie są ani straszne, ani śmieszne. Wizje przeplatają się z przeskokami w czasie i reminiscencjami z przeszłości, które tylko wzmagają konfuzję. W porządku, rozumiem ideę szalonej jazdy kolejką górską, no ale pomysł to jedno, realizacja drugie. Nie wyszło.

REKLAMA