ZDĄŻYĆ PRZED PÓŁNOCĄ. 30 lat od premiery
Obecnie Robert De Niro kojarzy się raczej z podstarzałym gwiazdorem, który nie cierpi własnego prezydenta, prowadzi restaurację, a w wolnych chwilach grywa w wątpliwej jakości, podrzędnych komedyjkach. Genezy tych ostatnich dwóch faktów należy szukać trzy dekady wcześniej, kiedy to chcący nieco odpocząć od ról pokroju Wściekłego Byka De Niro zaczął szukać dla siebie lżejszego repertuaru. Tak trafił na plan Midnight Run – projektu wytwórni Universal oraz twórcy Gliniarza z Beverly Hills, Martina Bresta, pod którego skrzydłami zaliczył swoją pierwszą czysto komediową rolę.
– Słyszałeś o niejakim Mardukasie?
– Książę? Jasne, wiem, kto to.
– Co wiesz?
– To księgowy, który zdefraudował parę groszy gościowi z Vegas i oddał ją biednym.
– Rzecz w tym, że to nie było parę groszy. To było 15 milionów. I to nie był pierwszy lepszy gość, tylko Jimmy Serrano.
Ten dialog mówi absolutnie wszystko, co trzeba napisać o fabule bez zdradzania zbyt wiele. I stanowi początek wielkich kłopotów dla De Niro – tu: Jacka Walsha, byłego gliny na etacie łowcy głów – dostającego zadanie sprowadzić do Los Angeles Mardukasa, za którego zainkasuje tym samym pokaźny czek i będzie mógł w końcu porzucić ten gówniany zawód oraz… otworzyć restaurację. Sęk w tym, że musi zrobić to w przeciągu zaledwie kilku dni – zanim w piątek wybije tytułowa północ i przepadnie kaucja – unikając w dodatku siedzących na karku Serrano agentów FBI, pracujących dla niego gangsterów, informatorów i zabójców oraz konkurencji w osobie nieprzebierającego w środkach kolegi Marvina (wspaniały John Ashton, czyli Taggart z przywołanego wcześniej Gliniarza…). Jednak największym bólem dupy szybko okaże się sam Jonathan Mardukas (jeszcze lepszy Charles Grodin, który zasłynął później z familijnej psiej serii Beethoven). Wiadomo – przeciwności się w końcu przyciągają, a gdy raz wdepniesz w gówno, smród będzie się niósł za tobą jeszcze jakiś czas…
Pierwotnie napisanym trochę w stylu Zabójczej broni, zgrabnie łączącym w sobie cechy kilku różnych gatunków scenariuszem George’a Gallo zainteresowane było studio Paramount, którego włodarze chcieli nakręcić całość z… Cher, a następnie z coraz popularniejszym Robinem Williamsem. Szczęśliwie (?) nie wyszło i tekst przeszedł w ręce Universalu, który wyłożył na tę dwugodzinną produkcję z kategorią R aż trzydzieści pięć baniek i dał ekipie nie tylko bilety do Nowej Zelandii (gdzie nakręcono wszystkie sceny rzeczne), lecz także wolną rękę. Ta inwestycja okazała się strzałem w dziesiątkę. Powstał bowiem film bezkompromisowo spajający błyskotliwe kino dla dorosłych z czysto dziecięcą frajdą, radosnym, przygodowym zacięciem i odrobinę komiksowym przerysowaniem ekranowej rzeczywistości. To pisząc, zaznaczyć trzeba jednak, że to ostatnie bynajmniej nie czyni z naszych bohaterów kompletnie nierealistycznych postaci, a całej intrygi nie upodabnia do karykaturalnych wyczynów braci Blues. Owszem, znalazło się tu kilka scen, w których przyda się lekkie zawieszenie niewiary, lecz jak na dzieło swoich czasów Zdążyć przed północą ani razu nie obraża naszej inteligencji, jednocześnie oferując sporo rozrywki i niczym nieskrępowanego luzu.
Gra tu po prostu wszystko. Od niosącej tę historię na swych barkach relacji pomiędzy Jackiem i Mardukasem – wzorowanej ponoć na… rodzicach Gallo – przez doskonale wyważone sceny akcji, znakomite, przepełnione zarówno licznymi, soczyście zapodawanymi „fuckami” (łącznie naliczono ich aż 119), jak i ciętymi ripostami w dialogach, aż po niepozorną, lecz wielce klimatyczną i podkręcającą atrakcyjność filmu stronę audiowizualną. Zdjęcia nieżyjącego już niestety Donalda Thorina utrzymane są generalnie w zbliżonej, chłodnej tonacji, jak te nakręcone przez niego dla Michaela Manna w Złodzieju, i fajnie kontrastują ze sobą miejskie tereny Chicago, Niu Jorku oraz neonowego L.A. z pustymi bezkresami Arizony, Idaho i stanu Michigan. A zwariowana muzyka Danny’ego Elfmana, zwieńczona doskonałą piosenką rockową, jest sama w sobie prawdziwą jazdą bez trzymanki i zostaje z nami jeszcze na długo po seansie. To zresztą jedyna jego praca w całym dorobku, stworzona w tak rozbrajająco energiczny, zarażająco przebojowy sposób.
Perfekcyjny jest także casting, bez którego z pewnością filmu nie oglądałoby się tak samo wybornie. Michael Chinich i Bonnie Timmermann wykonali tu świetną robotę, w najmniejszych nawet epizodach obsadzając facjaty, którym nie tylko nie brak odpowiednich cech charakterystycznych, ale i prawdziwej osobowości. Dlatego w pamięć na dobre zapada zarówno nieco fajtłapowaty duet pomagierów Serrano (Richard Foronjy i Robert Miranda), ale i niefarbujący swoich włosów właściciel baru „U Rudego”, gdzieś na odludziu. Dodatkowo na wyraźnym drugim planie nie brak starych wyjadaczy, na których zwyczajnie przyjemnie jest popatrzeć.
Znany z pierwszego Obcego oraz jednej z przygód 007 Yaphet Kotto jako reprezentant Federalnego Biura Śledczego – Alonzo Mosely – bawi do łez swoją kamienną twarzą i wiecznym wkurzeniem na niej wypisanym (w czym z pewnością „pomogła” aktorowi gorączka, z jaką musiał borykać się praktycznie przez cały okres zdjęć, co czyni go bodaj jedynym człowiekiem z ekipy niezbyt dobrze wspominającym ten okres). Pamiętny porucznik Torello z telewizyjnego Crime Story, czyli Dennis Farina – swego czasu prawdziwy stróż prawa – dobrze znajduje się po drugiej stronie barykady i w roli gangstera Serrano dosłownie rozstawia ludzi po kątach. Jednym z nich jest sam Philip Baker Hall, który wcielił się tu w Sidneya – a taki był właśnie alternatywny tytuł późniejszego filmu Paula Thomasa Andersona, gdzie zagrał główną rolę o tych samych, acz pisanych przez „y” personaliach. Jest w końcu także absolutnie rewelacyjny Joe Pantoliano – kapitan policji z Bad Boys czy Cypher w Matriksie – który błyszczy w roli Eddiego Moscone’a, bezustannie wyrzucającego całą swoją frustrację w telefoniczną słuchawkę szefa Jacka.
Podobne wpisy
Tak dobrana, niezwykle zgrana drużyna mogła sobie pozwolić na liczne improwizacje, których próżno szukać w scenariuszu, a które tylko dodają uroku całemu przedsięwzięciu. Zepsuty zegarek, dialog o kurczakach czy słynna „konfiguracja litmusowa” – te i inne sceny to absolutne perełki, które udało się przemycić do gotowego filmu (w przeciwieństwie do paru innych, widocznych w pierwszych zwiastunach sekwencji). I to pomimo wielkiego perfekcjonizmu De Niro, który, ku frustracji biednego Kotto, lubił ponoć wielokrotnie powtarzać ujęcia. Trudno się jednak temu dziwić, skoro tak rzeczone pomysły, jak i finalny produkt, na który się składają, mają w sobie tyle polotu, fantazji i serca, że zwyczajnie nie można ich/go nie lubić.
Ponad osiemdziesiąt milionów zarobku z kinowych kas USA (co ciekawe, lepiej było na zagranicznych rynkach), dwie nominacje do Złotego Globu (dla filmu i De Niro), trzy średnie kontynuacje telewizyjne z Christopherem McDonaldem oraz permanentne blizny na nadgarstkach Grodina po bezustannie noszonych przez niego na planie prawdziwych kajdankach. To (niezbyt porażająca) spuścizna Zdążyć przed północą. Po trzydziestu latach od premiery wciąż żywego wśród widzów, na swój sposób kultowego – o czym niech świadczy chociażby fakt, że od jakiegoś czasu trwają podobno prace nad pełnoprawnym sequelem.
Roger Ebert napisał kiedyś, że rzadko zdarza się, aby tego typu kino kończyła niezwykle kameralna, przepełniona intymnością scena, która potrafi wzruszyć. Będący pod wrażeniem produkcji Bresta krytyk dodał, że Midnight Run zwyczajnie zasłużył sobie na takie zakończenie. Mogę temu jedynie przyklasnąć. To wszak film, który nie jest może wybitny, ale absolutnie nic mu nie brakuje. Trudno postawić go obok największych arcydzieł z udziałem Boba De Niro, ale, szczerze mówiąc, wypada lepiej od wielu z nich i chętniej się też do niego wraca. Właśnie dlatego, że pozostaje szczery w każdym swoim aspekcie.