33 KULTOWE i NIEZAPOMNIANE ekipy AKTORSKIE
Jedna ekipa aktorska zostaje w naszej pamięci na zawsze, jawiąc się jako zespół idealnie dobrany i perfekcyjnie zgrany, zaś inna stanowi jedynie… zbiorowisko aktorów odgrywających swoje role i ulatujących z pamięci widzów w kilka minut po seansie. Między członkami nielicznych (!) tylko zespołów aktorskich rodzi się ta jedyna w swoim rodzaju, szczera, naturalna i prawdziwa EKRANOWA CHEMIA, która udziela się również, a może przede wszystkim nam, widzom. Zapraszam na zdjęciową wycieczkę sentymentalną i krótkie wspomnienie w postaci ciekawostek, takich niezapomnianych, kultowych aktorskich ekip, na których widok niejeden z nas kinomanów i kinomanek uroni łezkę wzruszenia i nostalgii… Kolejność ekip zupełnie przypadkowa. Oczywiście poniższa galeria nie wyczerpuje tematu, zatem jeśli macie jakieś własne ukochane zespoły aktorskie z filmów lub seriali, sekcja komentarzy stoi dla Was otworem.
„Ojciec chrzestny”, 1972, reż. Francis Ford Coppola (w środku)
Nominacje do Oscarów za Najlepszą męską rolę drugoplanową w Ojcu chrzestnym, co jest raczej rzadkim przypadkiem, zdobyło aż trzech aktorów: Al Pacino, James Caan oraz Robert Duvall. Oscara za Najlepszą rolę główną zdobył Marlon Brando. Al Pacino zbojkotował galę rozdania nagród, gdyż uznał za nieuczciwe nominowanie go w kategorii drugoplanowej, podczas gdy Marlon Brando miał znacznie mniej czasu ekranowego, a nominowany został za plan pierwszy. Brando zresztą również nie pojawił się na gali, a Oscara w jego imieniu odebrała Indianka Sacheen Littlefeather.
Podobne:
„Pulp Fiction”, 1994, reż. Quentin Tarantino
Rola w Pulp Fiction wyciągnęła Johna Travoltę z aktorskiego niebytu (jego kariera dogorywała wówczas za sprawą kompletnie nieudanych sequeli I kto to mówi) i sprawiła, że aktor otrzymał nominację do Oscara za rolę pierwszoplanową. Nominacje za role drugoplanowe zdobyli z kolei Samuel L. Jackson oraz Uma Thurman. Rola Vincenta Vegi była pisana specjalnie dla Michaela Madsena, który poniekąd (jako Vic Vega – Mr. Blonde) zagrał już tę postać w debiucie Tarantino, czyli Wściekłych psach. Niestety Madsen związany wówczas kontraktem z filmem Wyatt Earp, musiał odmówić, czego na pewno żałuje do dziś, wszak Pulp Fiction okazało się jednym z najważniejszych filmów ever, Wyatt Earp zaś niewypałem, który w cuglach przegrał z podobnym tematycznie Tombstone. Vic Vega (Madsen) i Vincent Vega (Travolta) uważani są obecnie za… filmowych braci, żyjących w specyficznym uniwersum kinowym Tarantino.
„Rodzina Soprano”, 1999–2007, David Chase
Rola Tony’ego Soprano była pisana dla Raya Liotty, gwiazdy Chłopców z ferajny, jednak nie chciał on grać w serialu telewizyjnym (pamiętajmy, że w tamtych czasach aktorzy kinowi niechętnym okiem patrzyli na mały ekran). Finalnie po latach Liotta wszedł jednak w uniwersum Rodziny Soprano w jego filmowym prequelu Wszyscy święci New Jersey. Z kolei Lorraine Bracco pierwotnie miała zostać obsadzona w roli żony Tony’ego Soprano, ale jako że grała już bliźniaczą rolę w ganstersko-mafijnym arcydziele Martina Scorsese, czyli w przywołanych tu już Chłopcach z ferajny, ostatecznie wcieliła się w psychoterapeutkę Tony’ego.
„Władca Pierścieni” (trylogia), 2001–2003, reż. Peter Jackson
Obsada Władcy Pierścieni była (oczywiście gdy akurat kręcono sceny w górach) dowożona na miejsce zdjęć śmigłowcami, jedynie Sean Bean, bojący się latać, codziennie odbywał dwugodzinny spacer po górach w śniegu, by dotrzeć na plan; mógł potem opowiadać swoim dzieciom, jak to miał daleko do szkoły, to znaczy pracy. Inną ciekawostką jest fakt, że NAJWYŻSZY członek Drużyny Pierścienia, mierzący 185 cm John Rhys-Davies (wyższy o 2 cm od jakże „wysokiego” w filmie Gandalfa – Ian McKellen) wcielił się w trylogii w jedną z NAJNIŻSZYCH postaci – Krasnoluda Gimliego (jedynie Hobbici byli od niego niżsi). Jedynym członkiem obsady, który OSOBIŚCIE znał J.R.R. Tolkiena, był Christopher Lee, grający Sarumana (pierwotnie miał zagrać Gandalfa).
„Latający cyrk Monty Pythona”, 1969–1974, reż. MacNaughton & John Howard Davies
Panowie z koncertowo zgranej ekipy Monty Pythona potrafili śmiać się ze wszystkiego: boga, religii, chorób, śmierci, polityki, niepełnosprawności, mniejszości, większości itd. Nie było dla nich tabu, choć powstrzymali się przed zrealizowaniem zbyt ostrego dla BBC skeczu o ofercie najtańszego pogrzebu polegającego na… zjedzeniu matki bohatera i zwymiotowaniu jej do dołu w ziemi. Potrafili również śmiać się z siebie, John Cleese podczas przemowy na pogrzebie Grahama Chapmana powiedział między innymi, że Chapman, tak dumny, że to członkowie Cyrku Monty Pythona po raz pierwszy w telewizji powiedzieli na antenie słowo SHIT, nie wybaczyłby Cleese’owi, gdyby nie został on pierwszym człowiekiem, który na mowie pogrzebowej powie słowo FUCK (nagranie z pogrzebu, gdzie rodzina i znajomi Chapmana zanoszą się po słowach Cleese’a śmiechem, dostępne jest na YouTube). Poza tym na rocznicowym spotkaniu ekipy Monty Pythona Cleese niezdarnym ruchem wysypał na podłogę prochy nieszczęsnego Grahama Chapmana, po czym panowie zaczęli je zamiatać na szufelkę i pod dywan, szokując publiczność. Może to fake, może to Maybelline… ale znając hardkorowość ekipy Monty Pythona, mogli faktycznie wysypać prawdziwe prochy kolegi.
„Dawno temu na Dzikim Zachodzie”, 1968, reż. Sergio Leone (w środku)
Henry Fonda wcześniej wcielający się zawsze w postaci bez skazy, pozytywne i dobroduszne, kojarzony przez widzów wyłącznie z takich sympatycznych ról zaszokował ówczesną publiczność, niespodziewanie wcielając się w totalnie czarny charakter, który nie waha się zastrzelić nawet dziecka. Claudia Cardinale, wokół której postaci obraca się fabuła jednego z najwspanialszych (anty)westernów w historii gatunku, grając u Leone, miała 30 lat i jest obecnie jedyną żyjącą osobą z obsady Dawno temu na Dzikim Zachodzie, przeżywszy o długie lata wszystkich panów widocznych na poniższym zdjęciu (Henry Fonda zm. 1982, Sergio Leone zm. 1989, Charles Bronson zm. 2003, Jason Robards zm. 2000).
„Bękarty wojny”, 2009, reż. Quentin Tarantino
Na osiem nominacji do Oscara (Najlepszy film, reżyseria, scenariusz oryginalny, aktor drugoplanowy, zdjęcia, dźwięk, montaż dźwięku) jedynie Christoph Waltz wrócił do domu ze statuetką, za genialne odegranie jednego z najciekawszych czarnych charakterów w historii X muzy. Ciekawostką jest fakt, że Waltz pozostaje bodaj jedynym aktorem, który otrzymał Oscara najpierw za rolę złego do szpiku kości (choć niepozbawionego specyficznego uroku i magnetyzmu) rasisty, a następnego Oscara za rolę dobrodusznego i skorego do poświęceń… antyrasisty (Django). W dodatku obie te postaci napisał Quentin Tarantino, posiadający niezwykły dar do tworzenia pamiętnych bohaterów i bezbłędnych decyzji castingowych.
„Dwunastu gniewnych ludzi”, 1957, reż. Sidney Lumet
Może nie jest to ekipa aktorska kultowa na sposób twardzieli komandosów z Predatora czy kozaków marines z Obcego – decydujące starcie, ale jest, powiedzmy, absolutnie klasyczna i warta miejsca w niniejszym zestawieniu. Dwunastu utalentowanych aktorów na czele z Henrym Fondą utrzymuje wszak naszą uwagę przez 90 minut seansu, choć cała akcja dramatu dzieje się w JEDNYM pomieszczeniu, w trakcie upałów i z niesprawną klimatyzacją, podczas narady ławy przysięgłych odnośnie do werdyktu skazującego (lub nie) chłopaka oskarżonego o zabójstwo przy użyciu noża. Film Sidneya Lumeta, absolutne arcydzieło scenariopisarstwa, reżyserii i aktorstwa, które nie dostało żadnego Oscara (skończyło się zaledwie na trzech nominacjach: film, scenariusz, reżyseria) dziś stoi dumnie na PIĄTYM miejscu rankingu najlepszych filmów wszech czasów na portalu IMDb.
„Snatch”, 2000, reż. Guy Ritchie
W fenomenalnej obsadzie kultowca Guya Ritchiego znalazł się m.in. Benicio Del Toro, Vinnie Jones, Dennis Farina oraz etatowy aktor Ritchiego – Jason Statham, z którym twórca Sherlocka Holmesa pracował jak dotąd aż pięć razy (Porachunki, Snatch, Revolver, Jeden gniewny człowiek, Gra fortuny). Jednakże po seansie Snatcha to nie szorstki twardziel Statham pozostawał w pamięci, lecz Brad Pitt grający u Ritchiego wbrew swojemu „przystojnemu” emploi postać Cygana Mike’a, którego niewyraźnej, a przez co zabawnej mowy – według pomysłu reżysera – miała nie rozumieć nie tylko kinowa publiczność, ale też inni bohaterowie filmu.
„Coś”, 1981, reż. John Carpenter
Kurt Russell przez ponad rok zapuszczał epicką brodę do filmu Carpentera. Ale dość już o Russellu, który u twórcy Ataku na posterunek 13 zagrał aż w pięciu filmach (Elvis, Ucieczka z Nowego Jorku, Coś, Wielka draka w chińskiej dzielnicy, Ucieczka z Los Angeles). Skupmy się dla odmiany na… psim bohaterze horroru SF, który w pierwszym akcie Czegoś odegrał niebagatelną rolę. Norweski pies występujący w filmie miał na imię Jed. Był on rasy pół wilk, pół alaskan malamute. Jed był doskonałym zwierzęcym aktorem, bo nigdy nie patrzył na kamerę czy członków ekipy. Jed jednak NIE był psem widzianym w początkowej scenie pościgu, w której Norweg z pokładu śmigłowca próbował go zastrzelić. Zgodnie z komentarzem Carpentera był to inny pies pomalowany tak, by wyglądał jak Jed. Reasumując zatem, w psa biegnącego ze stacji Norwegów do stacji Amerykanów wcieliły się aż trzy psy, a trzecim był ten z zaskakująco udanego prequela Czegoś, który w finale filmu z 2011 wyruszył w kierunku bazy Amerykanów prosto do prologu filmu z 1981 roku.
„Prawo ulicy”, 2002–2008, David Simon
O The Wire mówi się, że to najlepszy serial… który mało kto oglądał. Jest w tym trochę prawdy, bo ten imponująco znakomity serial policyjno-obyczajowy, jest dziś tytułem nieco zapomnianym, choć na IMDb stoi dumnie wśród rankingu seriali fabularnych na megawysokim CZWARTYM miejscu, tuż za Breaking Bad, Kompanią braci i Czarnobylem. Serial Davida Simona stał absolutnie genialnymi kreacjami aktorskimi, soczystymi dialogami, celną obserwacją społeczną i doskonałą chemią między postaciami. The Wire to także rola życia Dominica Westa oraz świetny występ Lance’a Reddicka – zmarłego niedawno aktora znanego szerszej publiczności z serii John Wick. Do tego znakomity Idris Elba oraz kapitalny Michael Kenneth Williams (również niedawno zmarły) jako Omar – kultowa postać z wielką blizną na twarzy (własność aktora) – który to początkowo miał zostać uśmiercony po siedmiu odcinkach, ale po pozytywnych reakcjach publiczności przedłużono jego życie aż do 51 odcinków, czyniąc z Omara jednego z centralnych bohaterów tego fenomenalnego serialu, którego nadrobienie wszystkim polecam.
„Chłopcy z ferajny”, 1991, Martin Scorsese
Ponoć Ray Liotta dostał angaż do głównej roli w Chłopcach z ferajny po tym, jak Scorsese zobaczył go w roli średnio zrównoważonego, brutalnego ekschłopaka Melanie Griffith w filmie Jonathana Demme’a Dzika namiętność (polecam, Ray faktycznie zdrowo tam świruje). Było to ze strony Scorsese ryzykowne posunięcie, wszak miał oddać niemal całą narrację filmu w ręce wciąż mało doświadczonego aktora, który pojawia się w niemal każdym ujęciu Chłopców z ferajny. Jeśli chodzi o nagrody, aktorskie nominacje do Oscara zdobyli Lorraine Bracco za drugi plan kobiecy oraz Joe Pesci za drugi plan męski – ta nominacja zamieniła się w Oscara. W filmie pada 321 razy słowo „fuck”, z czego połowę wypowiada właśnie Pesci, który także znakomicie improwizował na planie (słynne Śmieszę Cię? Jak klaun?! i ta niepewność w oczach zaskoczonego Raya Liotty). Joe Pesci, Robert De Niro i Martin Scorsese pracowali razem na planie aż czterech filmów (Wściekły Byk, Chłopcy z ferajny, Kasyno i Irlandczyk – dla tego ostatniego filmu Pesci wrócił na chwilę z aktorskiej emerytury). Współpraca Scorsese z Rayem Liottą, mimo że zakończona niewątpliwym sukcesem, zakończyła się na Chłopcach z ferajny.
„Obcy – 8. pasażer Nostromo”, 1979, reż. Ridley Scott
Najsłynniejszą anegdotą z planu tego klasyka science fiction od twórcy Pojedynku jest oczywiście ta o realizacji sceny z wyjściem obcego z klatki piersiowej Johna Hurta. Jak wieść niesie, nikt z obsady nie został poinformowany, co się wydarzy, że będzie na nich tryskać sztuczna krew i że z ich kolegi wyjdzie jakieś kosmiczne diabelstwo. Dlatego właśnie reakcja aktorów w tej scenie na widok upaćkanego we krwi Chestburstera jest tak realistyczna, a na ich twarzach malowało się autentyczne przerażenie i obrzydzenie. Mel Brooks sparodiował później tę kultową scenę w Kosmicznych jajach, gdzie swoją rolę powtórzył John Hurt, na widok Chestburstera wystającego z jego klatki piersiowej mówiący z rezygnacją: O nie, znowu Ty?
„Stranger Things”, 2016–2024
Można się czepiać, że kolejne sezony Stranger Things nie dorastają do pięt pierwszemu, można się podśmiewać, że dwudziestokilkuletni aktorzy wciąż grają licealistów, że Millie Bobby Brown wciąż jedzie na tej samej nucie i z sezonu na sezon coraz bardziej okazuje się aktorską wydmuszką pozbawioną charyzmy. Ale nie można odmówić serialowi znakomitej chemii między głównymi postaciami, jak również wprowadzania w kolejnych sezonach nowych, równie barwnych bohaterów. Można się też było obawiać, że twórcy Stranger Things, nie chcąc zarzynać kury znoszącej złote jaja, niepotrzebnie rozwlekają całą opowieść i w końcu poziom poleci na łeb na szyję. Ale jak pokazuje (nieco przydługi i chwilami po prostu przynudzający) czwarty sezon, bracia Duffer wciąż mają smykałkę do tworzenia kultowych scen, vide Master of Puppets Metalliki oraz przekapitalne Running Up That Hill Kate Bush. I jeśli wierzyć deklaracji, że piąty sezon ma być ostatnim, być może też wiedzą, kiedy skończyć, by ze sceny zejść niepokonanym. Czekam.
„Top Gun”, 1986, reż. Tony Scott
Przede wszystkim należy tutaj zdementować powszechną plotkę jakoby Tom Cruise grający Mavericka, nie mógł w rzeczywistości zostać pilotem myśliwca, bo jest za niski. Limit wzrostu pilotów wojskowych do niedawna (czyli w czasach realizacji Top Gun) wynosił od minimum 162 do maksimum 195 cm. Krótko mówiąc, pilot poniżej tego limitu musiałby siedzieć na poduszce, a pilotowi powyżej nie domykałaby się owiewka kabiny. Tom Cruise przy deklarowanym wzroście 170 cm pasowałby zatem idealnie. Z ciekawszych faktów obsadowych na pewno należy wspomnieć o żywej ekranowej rywalizacji Mavericka z Icemanem, która po latach przeistoczyła się w przyjaźń i wzruszającą scenę dialogową obu panów w Top Gun: Maverick. W filmie Tony’ego Scotta zagrał też znany z głównych ról w Skazanych na Shawshank czy Hudsucker Proxy Tim Robbins, którego udział w Top Gun możemy przegapić, jeśli mrugniemy w nieodpowiednim momencie. Robbins wcielił się w Merlina, radiooperatora Cougara, a w finale siedział w samolocie z samym Maverickiem, zastępując zmarłego tragicznie Goose’a. Nie wiedzieć czemu Tima Robbinsa nie ma nawet na poniższym zdjęciu, może dlatego, że to właśnie ON, a nie Tom Cruise nie mógłby latać myśliwcami, bo przy wzroście 196 cm wystawałby o 1 centymetr poza limit.
„Dobry, zły i brzydki”, 1966, reż. Sergio Leone
Mimo że to Clint Eastwood (Dobry) był centralną postacią filmu, to Eli Wallach (Brzydki) miał więcej czasu ekranowego. Dobry, zły i brzydki pozostaje do dziś bodaj jedynym westernem, w którym w finałowym pojedynku strzelać miało się nie dwóch, a trzech antagonistów. Sam film pozostaje w TOP 250 IMDb najwyżej ocenionym tytułem (miejsce 10.) bez żadnej nominacji do Oscara. Co warto w tu nadmienić ani świetne spaghetti westerny Sergio Leone (Za garść dolarów, Za garść dolarów więcej, Dobry, zły i brzydki), ani westerny (Garść dynamitu, Dawno temu na Dzikim Zachodzie), ani amerykańska epopeja gangsterska (Dawno temu w Ameryce) – dziś w większości żelazne klasyki światowego kina – nie zdobyły uznania w oczach Akademii Filmowej, otrzymując równe ZERO nominacji.
„Powrót do przyszłości”, 1985–1990, reż. Robert Zemeckis
Michael J. Fox i Christopher Lloyd stworzyli jeden z najbardziej zgranych duetów aktorskich ever. Na drugim planie świetnie wtórowali im Lea Thompson (Lorraine Baines) i Tom Wilson (Biff/Griff). Wszyscy razem powtórzyli swoje role w różnych wersjach czasoprzestrzennych w dwóch bardzo udanych sequelach. Aż dziw bierze, że rola życia Michaela J. Foxa trafiła pierwotnie w ręce Erica Stoltza, z którego udziałem nakręcono dobre pół Powrotu do przyszłości. Coś jednak reżyserowi nie grało w relacji Marty/Doc i finalnie udało się ściągnąć na plan Michaela J. Foxa, nagrywając cały materiał od nowa. Pierwotnie też wehikułem czasu miała być przerobiona lodówka, ale stwierdzono, że dzieciaki po seansie będą zamykać się w domowych lodówkach, co mogło grozić wychłodzeniem lub natknięciem się we wnętrzu lodówki na cywilizację założoną przez zepsute trzy lata wcześniej pomidory skitrane za kartonem z chińskim żarciem, z knajpy zamkniętej pięć lat wcześniej.
„Predator”, 1987, reż. John McTiernan
Schwarzenegger (zobacz Filmową ewolucję jego klaty!) w swoim prime time – mający już na koncie takie hity jak Terminator, dwa Conany, Jak to się robi w Chicago i Komando – w roku 1986 cieszył się w Hollywood statusem megagwiazdy. Tak wielkiej, że jego nałogowe palenie cygar wpisano w postać Dutcha w filmie, żeby aktor mógł swobodnie jarać nawet podczas zdjęć. W Predatorze obok Arnolda doskonałą budową ciała mogli pochwalić się Carl Weathers (Apollo Creed z serii Rocky) i Jesse Ventura – były członek Navy SEALs, debiutujący na planie filmowym… Zapraszam w tym miejscu do mojego tekstu poświęconego temu kultowemu science fiction: 5 POWODÓW, dla których PREDATOR to najbardziej MĘSKI film wszech czasów.
„Chłopaki z baraków”, 2001–2018, Mike Clattenburg
Strasznie wczoraj zachlałem, jarałem blanty do 5 rano, film mi się urwał, jak leżałem w rurze, teraz mnie krzyż napierdala. Trochę się przespałem, ale musiałem wstać rano, bo mam obowiązki, mam dziecko. Niektórzy mówią, że nie można chlać, jak się ma dzieci, ale to nieprawda, można, tylko trzeba wstawać rano. Na tym polega odpowiedzialność. – ten kultowy monolog Ricky’ego wygrzebującego się rano z wielkiej rury, to obok gapisz mi się na bęben jeden z najbardziej zapadających w pamięć tekstów z kultowego serialu o trójce niezwykłych przyjaciół i równie barwnej galerii ich znajomych. Bubbles rozwala system samym już swoim wyglądem i sposobem mówienia, a Juliana nie sposób nie podziwiać, gdy wiecznie trzymany przez niego niekończący się drink nie rozlewa się nawet po dachowaniu samochodem. Kozacki serial, który moim zdaniem stracił swój offowy sznyt po wznowieniu go po SIEDMIU latach przerwy pod skrzydłami Netflixa, jako serial hehe ORYGINALNY.
„Pluton”, 1986, reż. Oliver Stone
Trójka głównych aktorów, to jest Willem Dafoe (nominacja do Oscara za drugi plan), Charlie Sheen i Tom Berenger (tutaj również nominacja do Oscara za rolę drugoplanową), zaliczyła tu niewątpliwie swoje „życiówki”. Śmierć Eliasa (Dafoe) do dziś trafia do wszelakich rankingów obracających się wokół najbardziej wzruszających / smutnych / wstrząsających filmowych śmierci, a zbydlęcenie Barnesa (Berenger) uczyniło z niego jednego z najbardziej odpychających czarnych charakterów w historii kina. W filmie pomniejsze role zagrały rozkręcające się dopiero, późniejsze gwiazdy kina, jak Forest Whitaker, Kevin Dillon czy Johnny Depp. Żelazna klasyka, nie można nie znać.
„Obcy – decydujące starcie”, 1986, reż. James Cameron
To właśnie ekipa aktorska z science fiction Jamesa Camerona – z czasów, gdy jeszcze interesowało go wysokooktanowe kino akcji z pełnokrwistymi bohaterami, a nie niebiescy Navi – stała się punktem zapalnym do powstania niniejszego zestawienia. Ripley, Vasquez, Hicks, Hudson, Drake, Bishop czy nasz rodak w kosmosie Łirzboski!!! jak to krzyczał Hicks, to książkowy wręcz przykład perfekcyjnie skomponowanej ekipy twardzieli, między którymi dosłownie iskrzy, którzy są postaciami z krwi i kości, każda ze swoim indywidualnym zestawem cech charakteru. Wszyscy razem tworzą dosłownie wyjebaną w kosmos ekipę, którą się lubi, z którą się przekomarza, współpracuje, której się kibicuje, gdzie śmierć każdego członka grupy widz przeżywa. No i ten tekst Vasquez do Hudsona, czy to jego czasem kiedyś nie pomylono z mężczyzną, albo genialne wprowadzenie postaci Bishopa, czyli kultowa sztuczka z nożem, reżysersko-scenariuszowy majstersztyk w kilka sekund pokazujący nam, kim jest Bishop, i ujawniający jednocześnie, że Hudson to chicken ukryty pod płaszczykiem wyszczekanego cwaniaka. Koronkowa robota panie Cameron!
„The Office”, 2005–2013
Nieważne w ilu filmach, komediach czy dramatach zagra Steve Carell, dla milionów widzów na zawsze pozostanie Michaelem Scottem, złośliwym, aroganckim, małostkowym, egocentrycznym, acz ogólnie… sympatycznym i na swój sposób dobrodusznym kierownikiem tytułowego biura. Niewiele w serialowej zajebistości Carellowi ustępują Rainn Wilson w roli służbisty, złośliwca i trochę dziwoląga Dwighta Schrute’a, a także wyciszony i sympatyczny Jim Halpert grany przez Johna Krasinskiego i po prostu do rany przyłóż Pam Beesly grana przez Jennę Fisher. Na drugim planie także barwna galeria postaci, na czele ze znanym z Kac Vegas Edem Helmsem. Jeśli lubicie abstrakcyjny, przaśny i niepoprawny politycznie humor, ekipa Biura została dla Was stworzona. I choć serial po odejściu Steve’a Carella, w dwóch ostatnich sezonach zaliczył spadek jakościowy, to właśnie finałowy, 23. odcinek 9. sezonu został najwyżej oceniony przez widzów na portalu IMDb.
„Psy”, 1992, Władysław Pasikowski
Gdy w jednym filmie spotyka się Bogusław Linda, Cezary Pazura, Janusz Gajos, Marek Kondrat i gdzieś z tyłu Olaf Lubaszenko, to wiedz, że coś się zadzieje. I zadziało się, powstał jeden z najlepiej obsadzonych polskich filmów akcji. A kino to bezkompromisowe, szorstkie, męskie i brutalne, przedmiotowo obchodzące się z płcią piękną, co do lojalności której Pasikowski pozbawiony był złudzeń (patrz również wcześniejszy o rok Kroll). Bogusław Linda w swojej życiowej roli, kultowa kurtka, kultowe teksty (Bo to zła kobieta była, Nie chce mi się z Tobą gadać), bluzgi padające z ekranu w tempie karabinu maszynowego, rozliczenie odchodzącego w zapomnienie systemu i jak to mawiał Pazura Ubeków pierdolonych, no i to finałowe W imię zasad skurwysynu – wszystko to z miejsca sprawiło, że Psy stały się klasyką polskiego kina. Niestety ani druga, ani powstała po latach część trzecia, nie były już tak dobre jak oryginał.
„Wściekłe psy”, 1992, reż. Quentin Tarantino
Jakie to szczęście, że na swojej filmowej drodze Quentin Tarantino spotkał Harveya Keitela, który nie dość, że sypnął kasą do budżetu debiutu późniejszego twórcy Pulp Fiction, to jeszcze zagrał w nim główną rolę i zapewne pomógł także w ściągnięciu tak znanych nazwisk jak Tim Roth, Steve Buscemi czy Michael Madsen oraz Chris Penn. Ekipę aktorską w komplecie możemy we Wściekłych psach oglądać jedynie w prologu w knajpce przy kawie (dolanej zaledwie trzy razy, mimo że siedzieli tam dobre 50 minut) i epicka wymiana zdań między „kolorowymi” panami (pomysł na ksywki i brak nazwisk zaczerpnął Tarantino z klasyka Długi postój na Park Avenue) na temat między innymi piosenki Madonny, powiedziały nam w kilka minut o ich charakterach i wzajemnych relacjach niemal wszystko, co stanowiło znakomity fundament pod przyszłe krwawe wydarzenia ze średnio udanym napadem na jubilera w tle.
„The Boys”, 2019, Eric Kripke
Fenomenalny serial ANTYsuperbohaterski, będący odtrutką na wszystkie szablonowe słodkopierdzące Marvele czy mroooczne DCEU niemogące wciąż i wciąż znaleźć własnej tożsamości. The Boys stoi świetnie napisanymi i zagranymi postaciami, jak Butcher (Karl Urban może sobie tę rolę wpisać obok Dredda jako swoje opus magnum), Homelander (TAK się pisze czarne komiksowe charaktery!), Soldier Boy (Jensen Ackles) i pozostali, których nie ma sensu tu przywoływać z imienia, nazwiska czy superpseudonimu, bo musiałbym po prostu skopiować i wkleić całą listę płac. Serial jest po trosze antytezą kina superbohaterskiego, bo odwraca odwieczny schemat (tu Supki są w większości tymi złymi), po trosze satyrą na klasyczne kino superbohaterskie, będąc jednocześnie powiewem świeżości w skostniałej formule superhero movies. Tu kładzie się ogromny nacisk na psychologiczną stronę postaci oraz ich ewolucję, oraz wzajemne relacje i tarcia, przy jednoczesnym epatowaniu ultraprzemocą i totalnym brakiem poprawności politycznej. Uwielbiam i zaciekle czekam na czwarty sezon!
„13. posterunek”, 1997–2000, Maciej Ślesicki
Dopóki Cezary Pazura nie zaczął przesadzać z błazenadą, wrzaskami i machaniem rękoma w każdej scenie, 13 posterunek był naprawdę świetną, zabawną produkcją ze zwariowanym, abstrakcyjnym, rubasznym i często bardzo niegrzecznym humorem. Maciej Ślesicki dał nam tak fajne i zabawne postaci, jak wspomniany już Cezary Cezary (Cezary Pazura), Arnie (Piotr Zelt), Stępień (Marek Walczewski), komendant (Marek Perepeczko), Kasia (Aleksandra Woźniak), Agnieszka Cezary (Agnieszka Włodarczyk) czy Zofia (Joanna Sienkiewicz) oraz Jola (Dorota Chotecka). Śmiechu było co niemiara, co było zasługą świetnie dobranej i zgranej obsady oraz skrzącego się humorem scenariusza.
„Nienawistna ósemka”, 2015, reż. Quentin Tarantino
Pewnie jestem odosobniony w mojej opinii, ale Nienawistna ósemka to mój ulubiony film Quentina Tarantino. Uwielbiam go za ten zimowy klimat i izolację bohaterów uwięzionych podczas zamieci w chatce gdzieś na końcu świata. Za tę kryminalną rozkminę kto jest kim, kto kiedy zaatakuje i z której strony. Uwielbiam tu Kurta Russella i Samuela L. Jacksona, doskonałe wrażenie zrobił na mnie Walton Goggins oraz świrująca Jennifer Jason Leigh w roli odpychającej Daisy Domergue. Tim Roth oraz Michael Madsen i Bruce Dern pięknie uzupełnili drugi plan. Dialogi, jak to zawsze (poza Death Proof) u Tarantino, można było spijać z ust aktorów niczym najlepsze wino. A zakończenie filmu było bardzo satysfakcjonujące i podobnie jak w Coś Carpentera, z którego oś fabularną Tarantino sobie pożyczył (podobnie jak kompozytora muzyki Ennio Morricone, tym razem nagrodzonego Oscarem!), pozostawiające widza z pytaniem, czy pozostali przy życiu bohaterowie przeżyją, czy zamarzną i czy do chaty przyjedzie zapowiadany przez Daisy Domergue oddział łajdaków zmierzających jej z odsieczą? Fantastyczne, wielkie kino dialogowe z kapitalną galerią postaci. Niedługo pewnie znów sobie obejrzę.
„Breaking Bad”, 2008–2013, Vince Gilligan
Breaking Bad nie przez przypadek stoi na PIERWSZYM miejscu wśród najlepszych seriali wszech czasów w rankingu widzów na IMDb. To po prostu serial kompletny, z fantastycznym scenariuszem i reżyserią, z sezonu na sezon coraz lepszy, rozbudowujący postacie, pokazujący i uzasadniający ich ewolucję w takim lub innym kierunku. Serial opiera się oczywiście głównie na barkach Bryana Cranstona i Aarona Paula, ale uzupełnia ich znakomicie zagrany drugi plan, czyli m.in. Dean Norris i Bob Odenkirk, którego postać Saula Goodmana okazała się na tyle interesująco-intrygująca, że dostała własny serial, równie dobry jak się miało okazać, jak Breaking Bad. Co warto podkreślić, kulminacją serialu jest przegenialnie dobry ostatni odcinek, bezbłędnie zamykający historię Waltera White’a. Rzadko który serial potrafi skończyć z taką klasą i w odpowiednim, kulminacyjnym momencie.
„Przyjaciele”, 1994–2004, David Crane, Marta Kauffman
To ten słynny serial, którego twórcy i aktorzy aktualnie przepraszają wszystkich za wszystko i wstydzą się, że telewizyjny sitcom sprzed dwóch dekad nie spełnia aktualnych wymagań wszystkich mniejszości, środowisk, ras, wyznań, dyscyplin sportu i pór roku. Pomijając jednak fakt, że Przyjaciele… skłócili i/lub obrazili już wszystkich mieszkańców naszego globu, te dwie dekady temu byli na absolutnej fali wznoszącej, stanowiąc jeden z najfajniejszych i najbardziej lubianych zespołów aktorskich w historii telewizji. Odpryskiem serialu był spin-off Joey, który mimo dość średniego odbioru przez widzów doczekał się dwóch sezonów liczących razem 46 odcinków. Największą karierę filmową po zakończeniu emisji Przyjaciół zrobiła bez wątpienia Jennifer Aniston. Dosłownie przed momentem na Netfliksie premierę miał film Murder Mystery 2 (sequel Zabójczego rejsu), gdzie serialowa Rachel ponownie partneruje wciąż jasno świecącej gwieździe komedii – Adamowi Sandlerowi. W kinie udziela się też Courteney Cox (m.in. seria Krzyk).
„Gorączka”, 1995, reż. Michael Mann
Już sama obecność na jednym ekranie Roberta De Niro i Ala Pacino zapowiadała wielkie, co ja mówię, EPICKIE kino i aktorskie starcie tytanów, którzy po raz pierwszy w historii mieli dzielić jeden filmowy kadr. Panowie zagrali niby wcześniej we wspólnym filmie, jednakże z oczywistych powodów (De Niro grał młodego Dona Corleone w retrospekcjach) na planie Ojca chrzestnego II nie mieli szansy na wspólną scenę. Niepozorna rozmowa w kawiarni, gdy superglina Pacino zaprasza superzłodzieja De Niro na zwyczajną, niemal przyjacielską pogadankę przy kawie, to geniusz scenariopisarstwa i aktorstwa. Ta minimalistyczna scena dialogowa podszyta podskórnym napięciem jest epicentrum i bijącym sercem znakomitego sensacyjniaka Michaela Manna, i za każdym razem oglądam ją z podziwem dla kunsztu wielkich aktorów. Do tego na drugim planie m.in. Val Kilmer, Tom Sizemore i Jon Voight, wszyscy grający w najwyższych rejestrach swojego talentu.
„Peaky Blinders”, 2013–2022, Steven Knight
Peaky fuckin Blinders! Można z nimi nie sympatyzować, w końcu jakby nie patrzeć wszyscy główni bohaterowie to pospolici bandyci niestroniący od przemocy, bez problemu mordujący czy torturujący ludzi zagrażających ich interesom. Ale nie można odmówić ekipie, na której czele stoi Cillian Murphy w życiowej roli, ogromnej dozy przekozackości, objawiającej się sposobem bycia, ubierania czy charakterystycznych fryzur. Do tego serial charakteryzuje się pięknymi, dopieszczonymi zdjęciami, którym nie brakuje specyficznej atmosfery i klimatu. I choć ostatni sezon nieco słabował i (szczególnie w środkowej części) wyraźnie odstawał poziomem od sezonów poprzednich, tak całe zjawisko pod nazwą Peaky Blinders wspominam bardzo dobrze, szczególnie właśnie dzięki kapitalnej ekipie aktorskiej.
„Furia”, 2014, reż. David Ayer
Może ekipa czołgu z filmu Furia jest jeszcze nieco zbyt młoda, by traktować ją w ramach klasyki czy kultowości, ale charakteru odmówić chłopakom nie można. Może też mam po prostu do tego filmu słabość, gdyż bardzo przypadł mi do gustu, i stąd moja sympatia skierowana w stronę Brada Pitta w najlepszej fryzurze ever oraz jego ludzi, którzy idą za nim w śmiertelny bój, dzielnie stawiając czoła przeważającym siłom wroga. Ekipa Pitta to przegląd ludzkich charakterów i postaw wobec okrucieństw II Wojny Światowej, a film to wielkie wojenne widowisko ze wzruszającym, tragicznym finałem. Warto też odnotować fakt, że znany dotąd głównie z roli nastolatka w serii Transformers Shia LaBeouf, tak bardzo zaangażował się w swoją rolę w Furii, że wyrwał sobie zdrowy ząb, by nadać swojemu bohaterowi oryginalności.
„Avengers”, 2012, reż. Joss Whedon
Jestem pewnie jedyną osobą na świecie, która najbardziej ze wszystkich czterech odsłon Avengersów lubi właśnie część pierwszą. To tutaj relacje między Kapitanem Ameryką, Hulkiem, Thorem, Iron Manem, Czarną wdową i Hawkeyem są najciekawsze, najbardziej emocjonalne. Znajdziemy tu też najlepszy humor spośród wszystkich filmów o Avengers, szczególnie na linii Thor–Hulk, a także najlepsze sekwencje akcji. Sam film jest w dodatku megawidowiskiem, które w kinie IMAX robiło piorunujące wrażenie, również za sprawą pełnoekranowego aspektu obrazu 16:9, a nie jak w pozostałych odsłonach w kinowej panoramie 2,35:1.