JOHN WICK 4: Zabili go i uciekł [RECENZJA]
Czwarta odsłona filmowego cyklu kina akcji to dzieło jeszcze bardziej rozbuchane, napuszone i sztucznie monumentalne. Najpierw nie potrafi złapać swojego rytmu, ale kiedy wreszcie to robi – zapewnia nam rozrywkę pierwszej klasy. Oceniam najnowszy film z serii „John Wick”.
John Wick rozpoczął się jako pojedynczy film o mężczyźnie z trudną przeszłością. John, nie mogąc pogodzić się ze śmiercią żony, dokonuje zemsty na bandziorach, którzy podczas napadu na jego dom, mieli czelność zabić jego psa – prezent od zmarłej małżonki. To traumatyczne zdarzenie obudziło w bohaterze dawnego zabójcę o swojsko brzmiącym pseudonimie „Baba Jaga”, który w wyrafinowany i pełen finezji sposób pozbawił życia mężczyzn, którzy weszli mu w drogę. Pierwsza część była pretekstowym filmem akcji, który jednak przysporzył widzom mnóstwo emocji, zapoczątkował serię naśladowców i stał się wstępem do zarabiającej ponad pół miliarda dolarów franczyzy. Teraz nadszedł czas na kolejny, najdłuższy i najbardziej rozbuchany odcinek. Część czwarta jest niejako zwieńczeniem wątków rozpoczętych w odsłonie drugiej, która stanowiła nowe otwarcie dla historii z Keanu Reevesem i otworzyła świat przedstawiony na zestaw nietypowych reguł.
„John Wick 4”: zabili go i uciekł
Fabułę filmów takich jak John Wick zwało się kiedyś prześmiewczo: „zabili go i uciekł”. Sformułowanie to podkreślało morze absurdów, które pojawiały się w tego typu produkcjach, gdzie logika jest drugorzędna dla epickiej rozwałki i szalonych scen akcji. Nieco pejoratywne określenie może stanowić też oznakę uznania, gdy idealnie oddaje styl danego filmu. Tak jest w wypadku czwartej części cyklu „John Wick”. Choć twórcy starają się nadać swojej opowieści dodatkowej głębi i podbić emocjonalne ramy, nadając fabule określone reguły, nie sposób nie zauważyć, że sceny w zamiarze dramatyczne, są jedynie pretekstem do świetnie prowadzonych scen walki. W tak rozumianym kinie akcji fabuła jest drugorzędna względem pięknie kręconych scen bijatyk, strzelanin, pościgów czy innych rodzajów konfrontacji prezentowanych na ekranie. Próba powiedzenia, że jest inaczej, może skończyć się śmiechem politowania.
Element „zabili go i uciekł” dobrze określa też ten rodzaj nieśmiertelności głównego bohatera, który wedle praw fizyki dawno powinien wyzionąć już ducha, a jednak wciąż dziarsko się otrzepuje i kroczy dalej, co najwyżej lekko kuśtykając. Bo wiecie – adrenalina przezwycięża wszystko inne. Oczywiście seria „John Wick” nie jest jedyną, która stosuje tę zagrywkę, ale czwórka dość mocno przesuwa granicę wiarygodności w tym temacie. Co ciekawe – „plot armor”, czyli tak zwana osłona scenariuszowa, zapewniająca bohaterowi życie (bo jest potrzebny dla dalszego trwania fabuły) w Johnie Wicku 4 rozciąga się też na jednego z przeciwników głównego bohatera. Co najmniej cztery razy byłem zaskoczony, że jeden z antagonistów wciąż żyje i ma się dobrze, po tym, jak kilkakrotnie oglądałem sekwencje sprawiające wrażenie ostatnich chwil mężczyzny. Bawi to o tyle, że o ile przyzwyczaiłem się akceptować nieśmiertelność Johna, o tyle nieśmiertelność jego oprawcy za każdym razem mnie zaskakiwała.
„John Wick 4”: RECENZJA. Niech ktoś krzyknie „cięcie”!
John Wick 4 trwa blisko trzy godziny. Dokładniej – 2 godziny 49 minut. Jest tym samym najdłuższym filmem serii. Czas trwania obrazu oraz sam sposób prowadzenia akcji każe jednak zastanawiać się, czy film nie skorzystałby bardziej na tym, gdyby go porządnie skrócić albo chociaż rozbić na dwa mniejsze podsegmenty. Zwłaszcza że bardzo wyraźnie widać zastosowany przez scenarzystów podział – pierwsza połowa odhacza całą fabułę obrazu, nakreślając w założeniu dramatyczne ramy opowieści, a ostatnia godzina z hakiem jest już czystą, niczym nieskrępowaną dawką adrenaliny, gdzie dostajemy jedną scenę akcji za kolejną. Możliwe, że źle oglądałoby się film z samą fabułą i drugi z samą akcją, ale nie mogę pozbyć się wrażenia, że czwórka skorzystałaby na dość mocnym ukróceniu niektórych sekwencji.
Pierwsza połowa cierpi bowiem na ten sam mankament, co Igrzyska śmierci: Kosogłos. Część 1, gdzie twórcy nie umieli krzyknąć „cięcie”, pozwalając każdej scenie trwać o parę sekund za długo. Miało to niby uzasadniać rozbicie ostatniej książki na dwa filmy, ale tak naprawdę wystawiało jedynie cierpliwość widza na próbę. Bardzo podobny zabieg ma miejsce w Johnie Wicku 4, gdzie twórcy tak bardzo napawają się własnymi ustawieniami kamery, że nie wiedzą, kiedy postawić kropkę. Z tego powodu oglądamy, jak bohater Billa Skarsgårda z namaszczeniem wsypuje cukier do herbaty czy kroi ciasto (sic!), a Ian McShane idzie przez cały korytarz Luwru, żeby dotrzeć do swojego rozmówcy. Jasne – wszystkie te zabiegi mają pokazać, że główny antagonista jest człowiekiem tak pełnym sukcesu, że ma czasu na pęczki i może sobie pozwolić robić wszystko z nabożnością. Szkoda tylko, że jednocześnie widz ma poczucie, że twórcy nieco marnują jego czas. W tym znaczeniu, że zanim dotrzemy do „dobrych momentów”, możemy już się czuć nieco zmęczeni samym tempem i metrażem obrazu. Jasne – John Wick 4 nie jest jedynym filmem, który cierpi na tę przypadłość*, ale jest kolejnym dobitnym przykładem, że stara maksyma: „co za dużo to niezdrowo”, nie wzięła się znikąd.
„John Wick 4”: „Paris, mon amour”
Skoro odhaczyłem część narzekającą, mogę przejść do opowieści o tym, że gdy akcja przenosi się do Paryża w drugiej połowie, obraz ogląda się z czystą, nieskrępowaną radością. Sekwencje we francuskiej stolicy dosłownie wgniatają nas w fotel i wynagradzają całą napuszoną przesadę początku. Są wyśmienicie nakręcone, pełne doskonałych pomysłów i wypełnione świetną choreografią walk. To nie tylko najlepsza część czwartego filmu, ale chyba najciekawsze sekwencje całej serii. Jest szybko, krwawo, dynamicznie, zabawnie, przesadnie i niezwykle ciekawie od strony technicznej.
Recenzent portalu IndieWire odważył się nawet nazwać Johna Wicka 4 najlepszym filmem akcji od czasów Mad Max: Na drodze gniewu, a choć zdecydowanie się z nim nie zgadzam (o tym poniżej), o tyle rozumiem, skąd mogło wziąć się to porównanie. Cała akcja w Paryżu przynosi nieokiełznaną radość. Sekwencje w opuszczonym budynku, kręcone z góry – z perspektywy lotu ptaka – niczym na mapce w grze komputerowej oraz scena na 300 stopniach prowadzących do Bazyliki Sacré-Cœur, to najlepsze sceny akcji, jakie dostarczył nam Chad Stahelski i jego team od popisów kaskaderskich. Obie zachwycają choreografią walk, ustawieniami kamery, ciekawie dobraną muzyką (jest nawet Genesis od Justice!), ale także inteligentnie wpisanym humorem. Nie powstrzymacie uśmiechu, oglądając, jak John spada ze schodów; dosłownie turlając się po stopniach bez końca i – co najważniejsze – nie robiąc sobie przy tym żadnej krzywdy. Te dwa momenty wpiszą się na stałe do kanonu najlepszych fragmentów serii o Johnie Wicku i będziecie chcieli do nich wracać.
„John Wick 4”: oceniamy nowy film z Keanu Reevesem
John Wick 4 wchodzi do polskich kin z famą z viralowego tweeta i recenzji IndieWire, głoszących, że: „to najlepszy film akcji od czasu Mad Max: Na drodze gniewu”. Wiadomość idealna, wokół której można budować cały marketing i cytować w każdym możliwym miejscu.
Rozumiem entuzjazm autora wiadomości, zwłaszcza po zachłyśnięciu się wybornymi sekwencjami paryskimi, ale oceniając film jako całość, nie umiem się z nim zgodzić. W ostatnich latach dużo lepiej w pełnym rozrachunku wypadły bowiem Top Gun: Maverick, nowe części Mission: Impossible czy nawet kolejne odsłony serii Szybcy i wściekli. John Wick 4 nie ma też tego luzu i chaotycznej energii, którą zachwycał Mad Max, a Keanu Reeves, choć stara się bawić swoją rolą, niemal parodiując własną postać (I kid you not, jego dwie pierwsze linijki dialogowe to przeciągłe „Yeeeeah”), to jako John Wick nie ma takiej charyzmy, jak Charlize Theron i Tom Hardy jako Furioza i Max.
Sam film jest też nieco za mało samoświadomy, byśmy nie skręcali się z bólu zażenowania, słysząc niektóre z napuszonych dialogów. To na dodatek film tak rozbuchany, że ekipa ma nawet czas pokazać nam sekwencję gry w pokera, od której zależy dalszy przebieg wydarzeń. Mam wrażenie, że w głowach filmowców ten moment wyglądał lepiej niż to, co zaprezentowali nam na ekranie.
John Wick 4 zdaje się działać na zasadzie: albo wejdziemy w jego stylistykę w pełni, albo się od niej odbijemy. Sądzę jednak, że jeśli się od niej odbiliśmy, to raczej nie sięgamy po film z czwórką w tytule. Uważam jednak, że twórcy trochę za bardzo sobie pofolgowali w pierwszej połowie, ale na szczęście, gdy film łapie już swój właściwy rytm, w końcu przysparza nam tego, po co przyszliśmy – wspaniałej, epickiej rozróby, która zwyczajnie przynosi nam radość. Koniec końców powiem więc, parafrazując słynną wypowiedź, że: „Będziecie Państwo zadowoleni”.
„John Wick 4”: In memoriam
W piątek, 17 marca, na dosłownie tydzień przed światową premierą filmu, w wieku zaledwie 60 lat zmarł Lance Reddick, aktor wcielający się w serii „John Wick” w postać Charona. Keanu Reeves i reżyser Chad Stahelski już zapowiedzieli, że czwarty film będzie zadedykowany temu mężczyźnie. Miły gest. Mam jednak wrażenie, że nie będzie łatwo oddzielić fikcję od rzeczywistości, w szczególności w dwóch konkretnych scenach. Jestem bardzo ciekawy, jak wpłynie to na odbiór.
PS * Innym przykładem, który samoistnie przychodzi do głowy, są Szybcy i wściekli: Hobbs i Shaw. Tam, gdy film zdaje się zmierzać już ku końcowi, dorzucone zostaje około czterdziestu minut scen na Samoa. Jasne – fajnych i nieźle nakręconych, ale następujących tak późno, że zamiast czystej radości czujemy już pewne otępienie. W pewnym momencie człowiek bowiem całkowicie uodparnia się na rozbuchaną akcję i już nie chłonie jej z równą radością, co wcześniej.