FILMY BEZ KOBIET. Plemniki górą!
Panowie, nie ma się co oszukiwać – życie bez kobiet byłoby puste. A kino? Ono czasem potrafi poradzić sobie bez choćby rąbka spódnicy w kadrze. Choć, wbrew pozorom, nie jest tak łatwo nakręcić film bez jakiegokolwiek udziału płci pięknej, to jednak w historii X muzy znajdziemy kilka prawdziwie ikonicznych tytułów, w których próżno szukać kobiet. Poniżej wybrana dyszka tych najlepszych. W komentarzach czekamy oczywiście na kolejne typy ucierające feministkom ich śliczne noski.
12 gniewnych ludzi (1957)
Klasyka kina przez duże K to po prostu 12 osób zamkniętych w jednym pomieszczeniu. Atmosfera sięga zenitu, gdy bohaterowie próbują przesądzić o losie oskarżonego o morderstwo młodzieńca. Film ten wielokrotnie rimejkowano, głównie na potrzeby telewizji – w 1997 roku w obsadzie znalazło się kilku czarnoskórych aktorów oraz doszły sceny na sali sądowej, z postacią sędziny granej przez Mary McDonnell. Nigdy jednak nie było kobiety w składzie ławy przysięgłych. I dobrze, bo nawet jeśli byłby to ciekawy eksperyment, to gdyby do grupy spoconych, zdenerwowanych chłopów dodać choćby jedną niewiastę, cała dychotomia, napięcie i wszystkie akcenty zostałyby inaczej rozłożone oraz podskórnie uzupełnione o podtekst erotyczny. A to przecież nie o batalię płci się tu rozchodzi. Przy czym aż dziw bierze, że do dziś nie powstała wersja z całkowicie żeńską obsadą. Aczkolwiek nie wiem, czy wyszłoby to na dobre. W końcu gdzie kucharek sześć…, a co dopiero tuzin.
Ciemna gwiazda (1974)
Debiut Johna Carpentera to niskobudżetowe, minimalistyczne SF z czterema bohaterami, którzy zaczynają „dusić się” w niewielkim statku kosmicznym. Na jego pokładzie znalazło się miejsce dla kosmity, ale nie dla kobiety – no chyba że weźmiemy pod uwagę głos komputera, który, podobnie jak rzeczony obcy, był protoplastą późniejszego Obcego Ridleya Scotta. Całość uzupełnia typowo męski humor oraz rosnące z każdą minutą poczucie odosobnienia i swoistej beznadziei, zatem brak kobiet jest tu zrozumiały, bo jedynie wszystkie te rzeczy podkreśla jeszcze bardziej. Zresztą nie bez kozery większość filmów z małą liczbą męskich bohaterów znajdujących się w odosobnieniu i/lub nieprzyjaznym dla siebie środowisku jest z reguły pozbawiona pań – nawet w sławetnej Planecie małp z 1968 roku żeński członek załogi wysłanej w kosmos zostaje bezpiecznie uśmiercony podczas snu.
Coś (1982)
Podobne wpisy
Rzecz zbliżona do poprzednika, aczkolwiek tym razem mamy stację badawczą na Antarktydzie z całkowicie męskim składem w liczbie 12 ludzi – z czasem gniewnych, ale nie jest to nawiązanie do wcześniejszego tytułu. Do tego dochodzą Szwedzi… przepraszam, Norwegowie, którzy również są płci męskiej. I pies – samiec (ten sam, który zagrał później w ekranizacji Białego Kła). Ba! Jak widać na powyższej fotce, także na planie było relatywnie niewiele kobiet. I efekt jest znakomity. Zresztą panie pojawiły się w sequelu tego niepotrzebującego sequela (i będącego wzorcowym remakiem) filmu i wszyscy wiemy, jak to się skończyło. Do pewnych historii płeć piękna zwyczajnie nie pasuje, gdyż rozprasza zarówno bohaterów, jak i widza. Coś to właśnie przykład takiego dzieła – jedynie zyskującego na całkowicie męskim pierwiastku. Inna sprawa, że w sumie nie wiadomo, jakiej płci było kosmiczne zło, z którym walczą tu ludzie. Jeśli okazałoby się kobietą – jak choćby Kopernik – to wtedy całość zyskałaby z pewnością drugie dno. Inna sprawa, że i tak istnieją teorie, wedle których McReady i spółka walczą tak naprawdę z ukrytym homoseksualizmem oraz wirusem HIV. Cóż…
Glengarry Glen Ross (1992)
Ta biurowa klasyka to z kolei siedmiu chłopa, którzy w takt błyskotliwych dialogów Davida Mameta skaczą pomiędzy biurem, barem i okazjonalnymi domami klientów, którzy z kolei również składają się tylko i wyłącznie z męskiej populacji. Jedną jedyną kobietą jest widziana w tle szatniarka – poza tym jednak o babach głównie się wspomina, najczęściej w kontekście żon, paradoksalnie mających decyzyjny głos w najważniejszych sprawach. Ewentualnie, jak w przypadku Jacka Lemmona i jego chorej córki, są motorem napędzającym działania bohaterów. Nigdy jednak obecnym w kadrze. To dobrze, bo dzięki temu do głosu dochodzi testosteron rywalizujących w świecie biznesu samców, którzy po prostu nie mogą sobie tutaj pozwolić na żadną oznakę słabości; nie może ich też nic rozpraszać. „ABC!” – jak prawi Alec Baldwin w swoim zajebistym epizodzie, pokazując, że trzeba tu mieć dosłownie jaja ze stali. A tych przecież kobiety nie mają. Jeszcze.
Helikopter w ogniu (2001)
Gwoli ścisłości, w tym wojennym orgazmie Ridleya Scotta trafiło się parę kobiet – choćby wcześniejsza żona Maximusa Decimusa Meridiusa, a późniejsza samego reżysera, Giannina Facio, jak też i okazjonalnie chwytające za karabiny czarnoskóre rewolucjonistki. Ale to zaledwie nieme epizody, mięso armatnie i tło społeczne dla mierzących się swoją amunicją, liczbą żołnierzy oraz wojskowym sprzętem brutali stojących po obu stronach barykady. Pewnie gdyby film ten powstał dziś (swoją drogą aż trudno uwierzyć, że za moment stukną mu dwie dekady!), to walczące o równowagę płciową Hollywood wepchnęłoby do armii jakieś Walkirie czy inne siły specjalne o cyckach pokrytych kevlarem. Ale nie oszukujmy się – ta oparta o prawdziwe wydarzenia historia kilkudniowej jatki na afrykańskim zadupiu jedynie by na tym straciła. W końcu nikt nie lubi patrzeć, jak giną kobiety.