10 twistów, które ZRUJNOWAŁY zakończenia horrorów
Czy zdarzało wam się kiedyś oglądać z wielkim zaangażowaniem horror, który z czasem zupełnie odrzucił was nieprawdopodobnie złym zwrotem akcji? Pewnie niejednokrotnie. Twórcy kina grozy często starają się uciekać od schematycznych, łudząco podobnych do siebie produkcji; co jakiś czas prezentują nam coś zupełnie niespodziewanego — wpierw wciągając widza do świata przedstawionego skrzętnie wykreowanym klimatem, by trochę później niemal odwrócić wszystko do góry nogami i zaskoczyć. Wymieńmy sobie zatem kolejno 10 przykładów filmów grozy, w których to nie wyszło. Są takie horrory, które — gdy zaczynamy je oglądać — zdają się obiecujące, sensowne i dobre, by później zostać zrujnowane przez nieodpowiednie twisty. Takim przypadkom poświęcone jest poniższe zestawienie. Mniejsze i większe spoilery na horyzoncie! Jeszcze jedna uwaga: lista celowo nie zawiera filmu Wcielenie Jamesa Wana i paru innych pozycji jemu podobnych, gdyż zwrot akcji jest tam w mojej opinii znakomity i idealnie wpasowany w campową konwencję.
„Halloween 4: Powrót Michaela Myersa” (1988)
Halloween to długoletnia seria, która parę razy odstraszyła publikę tendencją do skręcania w nieprzemyślane twisty. Najjaskrawszym przykładem i rzeczywiście psującym całkiem przyzwoity slasher jest część czwarta. Jak się pod koniec filmu okazuje Jamie Lloyd, córka zmarłej w tej linii czasowej Laurie Strode, przechodzi na mroczną stronę Michaela Myersa. Gdy przywdziewa pod koniec strój klauna na wzór początków tamtego ikonicznego mordercy, dzierżąc nóż, do jakości tego zwrotu akcji nie jest w stanie nas przekonać ani lekko zmieniony słynny motyw muzyczny Johna Carpentera, ani krzyczący bez opamiętania Doktor Loomis. Wszystkie te elementy wyglądają jak zwyczajne leniwe granie na tanim szoku i mimowolne popadanie w autoparodię, podczas gdy z początku film był nawet przyjemnym, z pewnością nieszkodliwym slasherem. Następna część niemal od razu brutalnie zanegowała ten twist… Dobrze, że twórcy potrafili przyznać się do błędu; szkoda, że w horrorze jeszcze mniej udanym.
„Cloverfield Lane 10” (2016)
Cloverfield Lane 10 to przykład, do którego ja i wielu fanów tego intrygującego thrillera nie będziemy całkowicie przekonani, ale znając jego niejednoznaczny odbiór wśród widzów, trzeba o nim wspomnieć. Nie da się ukryć, że pewna odważna niespójność zwrotnego finału względem poprzedzającej go części zdała się nie do przyjęcia dla części odbiorców, co wpłynęło na zagorzałą dyskusję w sieci, gdy film miał premierę. Każdy zastanawiał się w trakcie seansu, czy bohater grany przez Johna Goodmana kłamał o tym, że powietrze poza schronem, w którym dzieje się akcja, zostało skażone atakiem chemicznym. W momencie kiedy okazało się, że głównym zagrożeniem są kosmici, dodatkowo podszywający się pod inne ziemskie byty na wzór klasycznego horroru science fiction Inwazja porywaczy ciał, wydało się to w tej nieustannej grze z widzem krokiem za daleko. Epilog filmu Dana Trachtenberga to zmyślne kreowanie szoku czy niedogotowana papka niwecząca wcześniej drobiazgowo podbudowany suspens? Na to pytanie każdy sam musi sobie odpowiedzieć.
„Osada” (2004)
Nie mogło tu zabraknąć mistrza nieudanych, kombinatorskich twistów. Obok jeszcze gorszych Znaków jest to jeden z pierwszych zupełnie nadętych, nudnych dreszczowców w karierze M. Night Shyamalana. Firmowy zwrot akcji wydaje się tu naiwny, niedojrzały, jakby tonący w samouwielbieniu twórcy do błyskotliwości pomysłu, podczas gdy na dłuższą metę wcale nie jest wyszukany. Leśne potwory, których bali się mieszkańcy tytułowej osady, okazują się zmyślonym pomysłem, celowo chroniącym ich przed wyjściem poza ich strefę. Dochodzi do tego sztucznie wrzucony tu autotematyzm, który nie uratuje banalności przewrotu baśniowej grozy w realistyczny komentarz na temat odizolowanych, kontrolowanych odgórnie społeczności. Jednakże nie ma co tutaj pisać elaboratów, ponieważ Shyamalan trick poniekąd powtórzył, chyba ze skutkiem jeszcze mniej przyzwoitym, o czym opowiem w kolejnym przykładzie.
„Old” (2021)
I oto drugi na liście film M. Night Shyamalana, który mimo irytującego nadmiernie podniosłego tonu i sztucznego, zupełnie niewiarygodnego aktorstwa, przez znaczną część filmu dostarcza — głównie wizualnie. Zmyślne i sprytne zabiegi operatorskie stosowane przez twórców są bardzo świadome, dobrze budują napięcie i angażują odbiorcę. Fabuła o bohaterach uwięzionych na plaży, gdzie anomalią jest ich szybkie starzenie się, to pomysł, który wydaje się samograjem i potrafi wciągać sam z siebie — ale jest to złudne. W punkcie zwrotnym historii pojawia się powtórka z gry z narratorem niewiarygodnym, gdzie prezentowany świat okazuje się jedynie niesprawiedliwym eksperymentem na niezawinionych ludziach — ile razy było to już pokazywane w kinie i ile razy ciekawiej, z większą werwą i przekonaniem? Szkoda słów.
„Nikt nie ujdzie z życiem” (2021)
Czy ktoś tu może słyszał o tym dziwnym, brytyjskim horrorze, który swego czasu miał premierę na platformie Netflix? Zapewne odpowiedź w większości przypadków brzmi nie. Niemniej korzystam z okazji, aby dla bardziej zaangażowanych fanów horrorów ten film przewrotnie polecić, mimo że zdecydowanie ciężko nazwać go dziełem spełnionym czy udanym. Ambiwalentne uczucia towarzyszą zwłaszcza końcówce, gdy nastrojowa gotycka groza błyskawicznie ustępuje szalonym, psychodelicznym czy wręcz obrzydliwym wizjom – rodem z twórczości H.P. Lovecrafta. Zakończenie definitywnie nie należy do przewidywalnych, ogląda się je z mieszanką irytacji, ale i zafascynowania. Z racji, iż jest to tytuł raczej mało znany, pozostawię to jako ryzykowną zachętę, nie zdradzając wiele więcej.
„Candyman” (2021)
Czas na remake niekonwencjonalnego slashera z lat 90., gdzie twist jest trudny do opisania, a tym samym być może należy również do tych raczej przewidywalnych i wcale nie powinno się go rozpatrywać w kategoriach zwrotu akcji. Cóż, finałowy przewrót i drastyczna przemiana głównego bohatera to najmniej przekonująca rzecz w tym filmie, podczas gdy powinna być kluczowa, wiarygodna i wbijająca w fotel. Nie da się ukryć, że motyw dziedzictwa i przedstawienie Candymana nie jako pojedynczego bohatera, a bardziej zaraźliwej idei, zbudowanej na fundamencie problematyki społecznej działa tu tylko w teorii i na papierze. W efekcie prowadzi to do finałowej rzeźni i spodziewanego cameo oryginalnego odtwórcy postaci mordercy — Tony’ego Todda. Zbrodnie są pokazane w głównej mierze poza kadrem, przez co nie robią właściwego wrażenia, a widz ma poczucie, że oto boleśnie zmarnowano wspaniały, odświeżony względem pierwowzoru pomysł — i to w filmie stojącym produkcyjnie na naprawdę wysokim poziomie.
„Ukryty wymiar” (1997)
W niektórych kręgach jest to film otoczony kultem — Ukryty wymiar, szalony dreszczowiec Paula W. S. Andersona z psychopatyczną kreacją Sama Neila. To naprawdę wyjątkowe dzieło, które pod względem budowania atmosfery nie odstaje bardzo od klasyków gatunku space horroru pokroju Obcy — 8. pasażer Nostromo czy Coś, a znacznie przewyższa wiele pokracznych prób rodzaju Galaktyki terroru. Jednak nie jest to film spójny i udany od początku do końca. Według opowieści zza kulis zawiodło tu studio, nie dając początkującemu reżyserowi pełnej władzy nad materiałem. Skutkiem tego jest choćby przewrotny, przedziwny finał, być może bardziej zwariowany niż całe W paszczy szaleństwa, inny ekstrawagancki eksperyment kina grozy z Samem Neilem w roli głównej. Podobnie i tutaj aktor daje z siebie wszystko w zatrważającej próbie pokazania popadania w obłęd i stawania się bezpośrednio złoczyńcą tego horroru. Zwrot ten jednak wypada nie do końca przekonująco, a finał pozostawia poczucie pewnego zmarnowania materiału. Czy w montażu wypadły bardziej odważne, najlepsze, najbrutalniejsze sceny, a może te bardziej osobliwe nie zostały nawet doprowadzone do realizacji? Bardzo możliwe, że już nigdy się tego nie dowiemy.
„Czarne święta” (2019)
Niektórzy powiedzą, że ten film od początku jest nieoglądalny, a to nie do końca prawda. Kilka ciekawie zaprezentowanych morderstw, efektownych jump scare’ów, ładne zdjęcia, budujące zaciekawienie zmiany względem oryginału z roku 1974 i feministyczne podteksty. To wszystko jednak niknie, gdy morał z historii i zaskakujący finał są podane w iście shyamalanowski, najbardziej oczywisty, bezpośredni i oburzająco ideologiczny sposób — bez cienia ciekawości, kontestacji, nieprzewidywalnego komentarza. Wywołuje to u odbiorcy wyłącznie uczucie zobojętnienia. Przy okazji spada również jakość techniczna — padaczkowy montaż jest nie do zniesienia, a dynamiczna akcja nieczytelna i nudna. W efekcie chcemy tę pokrakę od studia Blumhouse wymazać z pamięci.
„Dziedzictwo. Hereditary” (2018)
Tutaj przykład, którym mogę się nieco narazić fanom reżysera — w końcu Dziedzictwo. Hereditary to film regularnie wywoływany przy dyskusjach o najlepszych horrorach ostatnich lat. Mimo paru silnie odświeżających elementów dla formuły autorskich dzieł grozy i ewidentnego poczucia narodzin zorientowanego w gatunku artysty filmowego, jakim jest Ari Aster, swego czasu jego debiut zostawił mnie w poczucie lekkiego rozczarowania. Twistem jest tu przede wszystkim nagła zmiana konwencji, jak i dynamiki prezentowanych wydarzeń. Z kameralnego, posępnego i rewelacyjnego dramatu rodzinnego przechodzimy w spirytualistyczny i nazbyt kinofilski potok szalonych pomysłów — których jest tu wręcz nadmiar. Absolutnie niemożliwym było przeczuć taki obrót zdarzeń — dla jednych jest to plus sam w sobie, a dla innych — godne pożałowania tanie zagranie.
„Obcy: Przymierze” (2017)
Kontynuacja Prometeusza to film, który w osobliwy sposób do mnie trafia i broni się jako poturbowane, pocieszne kino klasy B. Trudno się jednak dziwić widzom, którzy po nastrojowym, świetnie nakręconym początku oczekiwali jednak zwyczajnie porządnego kina grozy. Problemem jest tu przede wszystkim android imieniem David (w tej roli Michael Fassbender) i jego nazbyt duża rola w scenariuszu, jak i powierzenie mu boskiej mocy nad światem wewnątrz filmowym. Jak dowiadujemy się w zakończeniu, ta postać nie tylko pociągała za wszystkie sznurki od początku, nieustannie wpychając pozostałych bohaterów w kolejne pułapki, ale także okazała się mistycznym twórcą życia — w tym wypadku kreatur pośrednio podobnych do Ksenomorfów. Nie da się ukryć, że nakierowanie na jego rolę, a nie tajemniczość prostolinijnego horroru o morderczych kosmitach, zawiodło tutaj najbardziej. Przy okazji legendarne misterium pierwszej części Obcego zostało brutalnie obalone i pożegnane. Ridley Scott na etapie tego filmu zainteresowany był usilnym odpowiadaniem na pytania fanów, dopisywaniem genezy wydarzeniom z 8. pasażera Nostromo, a nie kreowaniem porządnej, trzymającej w napięciu historii.