WCIELENIE. Kiczowaty horror od twórcy OBECNOŚCI
Twórca Obecności po kilku latach rozłąki od horrorów (przynajmniej na stołku reżyserskim) wraca do swojego ukochanego gatunku w dość niefortunny sposób. Choć Wcielenie należy do filmów z kategorii love or hate, trudno pozbyć się wrażenia, że zamiary Wana była zgoła odmienne od tego, co zostało zaprezentowane na wielkim ekranie. Jak gdyby autor nie mógł się do końca zdecydować, w którą stronę powinna zmierzać narracja w jego dziele.
Madison (Annabelle Wallis) cierpi na dziwaczną przypadłość. W trakcie snu lub wykonywania zwyczajnych czynności w domu nagle rozpływają się wokół niej ściany. Kobiecie wydaje się, że przenosi się do zupełnie innego pomieszczenia, gdzie podgląda działania tajemniczej postaci odzianej w długi, czarny płaszcz. Nie są to pozytywne wizje – za każdym razem Madison jest świadkiem brutalnego morderstwa. Z początku ma nadzieję, że to tylko złe sny, może oznaki zaburzeń psychicznych, ale po czasie okazuje się, że jej wizje są prawdziwe, a w zamieszkiwanym przez nią mieście rzeczywiście dochodzi do krwawych rzezi na niewinnych osobach. Kto, co i dlaczego – tego oczywiście kobieta będzie próbowała się dowiedzieć, zwłaszcza że podskórnie poczuje, że łączy ją trudna do rozszyfrowania więź z seryjnym mordercą.
James Wan przyzwyczaił widzów, że nawet w slasherze pokroju Piły był w stanie zagwarantować interesujący mariaż sfetyszyzowanej krwawej jatki z inteligentną, zaskakującą rozrywką. Natomiast w jego najnowszej produkcji trudno doszukać się choćby iskierki przebłysku wcześniej prezentowanego talentu do tworzenia historii „z dreszczykiem”, w trakcie oglądania których w sercu może pojawiać się na zmianę obrzydzenie, strach oraz ciekawość, co zaraz wydarzy się na ekranie. Niektórzy widzowie, dzielący się swoimi spostrzeżeniami w internecie, sugerują, że Wcieleniem chciał Wan spłacić dług zaciągnięty od mistrzów filmowego horroru, również w jego stylowo-kiczowatym włoskim wydaniu spod znaku giallo.
Wprawdzie bywają momenty, gdy kolor krwistej czerwieni wypełnia pokoje, w których znajdują się bohaterowie, a i „gadżet”, za pomocą którego morderca szlachtuje ofiary, może przypominać klasyki włoskiego kina, niemniej jednak we Wcieleniu brakuje duszy tamtych produkcji. Wan kompletnie zarzuca próbę zbudowania napięcia, w zasadzie co drugą scenę prezentuje Madison nawiedzaną przez makabryczne wizje. Odbiorcy nie mają szans na poznanie bohaterów, ale także na głębsze wniknięcie w świat przedstawiony. Od samego początku reżyser wrzuca piąty bieg, nie wikłając się w żadne psychoanalityczne rewiry, tak przecież częste w giallo.
Zapewne w sposób niezamierzony najnowszy film Jamesa Wana przypomina karykaturalną zgrywę z gatunku horroru. Nie chodzi oczywiście o jakość efektów specjalnych, bo nie zawsze komputerowo spreparowane obrazy muszą świadczyć o klasie widowiska. Mam raczej na myśli sposób prowadzenia historii. Nie wiedzieć czemu pojawiają się we Wcieleniu jakieś głupawe żarciki. Reżyser nie wysila się także, by chociaż w niewielkim stopniu uprawdopodobnić wydarzenia ukazywane na ekranie – bohaterowie zachowują się po prostu irracjonalnie. Aktorstwo również stoi na niskim poziomie, Wallis kompletnie nie jest w stanie oddać uczuć, jakie targają graną przez nią postacią. Madison jest uwięziona w kleszczach pytań bez odpowiedzi, nie rozumie, co się wokół niej dzieje, z czasem nie potrafi już rozróżniać fikcji od rzeczywistości, ale o tym widzowie dowiadują się tylko dzięki dialogom, bo Wallis nie wychodzi przekazanie tych emocji za pomocą ciała.
Na swój sposób warto docenić zakończenie Wcielenia, stanowiące przecież kwintesencję kina klasy B. Obawiam się jednak, że film Wana miał być poważnym hołdem dla horrorowej klasyki, lecz w pogoni za sukcesem niepotrzebnie postawiono na powagę zamiast na zdekonstruowanie konwencji.
Może się wydawać, że we Wcieleniu pojawiła się okazja do rozliczeń Wana z wcześniejszym dorobkiem, niemniej całość wyszła jednocześnie zbyt groteskowo i za poważnie. Najnowszy film autora Obecności jest zdecydowanie zaadresowany do fanów gatunku oraz nazwiska twórcy, dla których kicz i groza to najlepsze połączenie, z jakim można się spotkać na wielkim ekranie. Kto nie darzy takiego połączenia szczególnym zainteresowaniem, zapewne po seansie zostanie z uczuciem zażenowania z powodu tego, jakie bzdury przyszło mu obejrzeć. Autor powyższej recenzji zalicza się do drugiej grupy. Gdzie te czasy, gdy bohaterowie filmu Wana w cudownie absurdalnych okolicznościach odcinali sobie ręce…