ZAPACH KOBIETY (1992)
Arcydzieło, teatr jednego aktora, poruszające tango i potem długo, długo nic albo przereklamowany przeciętniak, który nie wnosi niczego poza typowo amerykańskim dramatyzowaniem. Zapach kobiety Martina Bresta jest jednym z tych filmów, o których krąży wiele skrajnych opinii. Nie zmienia to jednak faktu, że mający już dwadzieścia pięć lat obraz na stałe zapisał się w historii kinematografii.
Zaadaptowanie wydanej w 1969 roku powieści Il buio e il miele Giovanniego Arpino na potrzeby rynku amerykańskiego nie było zadaniem łatwym. Książka sama w sobie była dość miałkim materiałem, który nie zdobył większego poklasku, jednak Włosi zekranizowali ją już w 1974 roku. Zapach kobiety Dina Risiego przez wielu zaliczany jest do klasyki europejskiego, a już na pewno włoskiego kina. Obraz brał udział w konkursie głównym festiwalu w Cannes w 1975 – nie udało się wygrać, ale statuetkę zdobył wówczas Vittorio Gassman, odtwórca głównej roli (w oryginale był to kapitan Fausto Consolo). Jeśli szukać w obu adaptacjach podobieństw, to właśnie emerytowany żołnierz będzie tu najmocniejszym punktem zaczepienia – jak jednak wspomniałem w artykule na temat tego filmu, obie produkcje różni tak wiele, że ich porównywanie jest równie sensowne, co zestawienie ze sobą Żywotu Briana z Pasją Mela Gibsona.
Historia podpułkownika Franka Slade’a zaczerpnęła z literackiego pierwowzoru właściwie tylko motyw niewidomego i bardzo nieprzyjemnego w obyciu mężczyzny w średnim wieku, do opieki nad którym zatrudniony jest młokos. Panowie ruszają we wspólną podróż, a cel jest jeden – przeżyć te kilka dni na pełnych obrotach, odhaczyć kilka ważnych spraw na liście do zrobienia i… pożegnać się. W przeciwieństwie do pierwszej adaptacji, która od razu wrzuca nas w wir wydarzeń i nie zwalnia tempa praktycznie do samego końca, amerykański Zapach kobiety zaczynamy bardzo spokojnie. Towarzyszący Martinowi Brestowi scenarzysta Bo Goldman (Joe Black, Melvin i Howard, Lot nad kukułczym gniazdem) dodaje od siebie bardzo dużo. Tak naprawdę to jemu zawdzięczamy złożoność tej opowieści, mnogość wątków i ich spójne zaprezentowanie – Slade uczy opiekującego się nim licealistę Charliego Simmsa (Chris O’Donnell) życia, samemu niejako będąc już pogodzonym z własną porażką na tym polu.
Główny bohater jawi nam się tu jako nieprzyjemny typ, momentami wręcz cham i prostak – wiecznie pokrzykujący na innych, nieco zapijaczony choleryk. Wszystko to jednak maska niepozwalająca światu zobaczyć prawdziwego oblicza tego samotnego kaleki, romantyka, który nigdy nie miał szczęścia, by znaleźć kobietę swojego życia. Bo w końcu o czym Frank marzy? O tym, by mocno przytulić kobietę i zasnąć w jej objęciach, w nich też się obudzić kolejnego dnia. Kreacja Ala Pacino jest tu pokazem jego geniuszu. Te jakże sugestywne, ciemne i nieraz rozbiegane oczy, które towarzyszyły mu dotąd podczas odgrywania co bardziej żywiołowych charakterów, tutaj zostają uśpione. Frank Slade to kolejna postać, przy której Pacino musi wykazać się niesamowitą ekspresją, ale to właśnie gra pustym spojrzeniem zdaje się w tym przypadku jego najmocniejszym atutem. Trudno mi się jednak zgodzić, by był to popis jednego aktora.
Podobne wpisy
Oscarowemu wystąpieniu Pacino partnerowały tu przede wszystkim dwie osoby: grający Charliego Chris O’Donnell, dla którego była to właściwie najlepsza rola w karierze (plus nominacja do Złotego Globu), oraz migająca zaledwie przez chwilę, ale za to w najbardziej pamiętnej scenie Gabrielle Anwar – Donna. Niesamowicie dużo uwagi poświęcono tu językowi ciała, zwłaszcza mimice. W scenie kłótni między Frankiem a Charliem wyraźnie czuć to napięcie, przerażone oczy, trzęsące się wargi, nad wyraz prawdziwe łzy. Natomiast kultowa dziś scena tańca to cudownie szczera trema, wątpliwość we własne umiejętności wyrażona niepewnymi ruchami, która wraz z kolejnymi dźwiękami granego przez The Tango Project Por una cabeza ustępuje fascynacji młodziutkiej Donny niewidomym partnerem, radością z tego krótkiego tańca, stopniowo pojawiającemu się uśmiechowi.
Całość dopełnia nie tak silnie chwytający za serce jak tango, ale nie mniej świetny soundtrack przygotowany przez Thomasa Newmana. Stanowi on swoistą przeciwwagę dla ciężaru opowiadanej historii, momentami można odnieść wrażenie, że jest wręcz nieco bajkowy. Nie w każdej scenie sielankowe nutki, od których aż roi się w motywie przewodnim Zapachu kobiety, zdają się pasować do prezentowanego na ekranie dramatu, na ogół jednak kompozycje Newmana są tu bezbłędne.
Zapach kobiety z 1992 to film pełen emocji, których zwieńczeniem zdaje się brawurowe wystąpienie Franka. Ta żywiołowa mowa, podobnie jak scena w Ferrari, to elementy nie mniej ważne od wspomnianego już tanga, lecz nie chwytające za serce aż tak mocno. To jednak najmniej istotne, gdyż wszystkie te pamiętne momenty grają tu do jednej bramki, składając się na poruszającą (momentami wręcz wzruszającą) opowieść. Przejmujący obraz smutku i rozpaczy, które zżerają od środka samotnego mężczyznę – to niesamowicie silne przesłanie, którym Zapach kobiety zapewnił sobie miejsce wśród najlepszych produkcji filmowych wszech czasów. I choć nie jest to TOP 10, kogo tak naprawdę obchodzi miejsce w szeregu, jeśli wokół są same perły dziesiątej muzy?
korekta: Kornelia Farynowska