Kod Da Vinci
“Oto Wielka Tajemnica Wiary” – śpiewa kapłan po Przeistoczeniu. Lecz ani ona zbyt wielka, ani tym bardziej wystarczająco tajemnicza dla współczesnego odbiorcy. Dziś trzeba czegoś znacznie mocniejszego, choć do niedawna wszelkie próby niekanonicznego wprzęgnięcia w sztukę filmową motywów chrześcijańskich, owocowały złowrogim lamentem moherowych beretów. Pasolini za herezje stawał przed sądem, Scorsese wyświetlał “Ostatnie kuszenie Chrystusa” w kinach otoczonych wojskiem, nawet Kevin Smith nie mógł przebić się z “Dogmą” na polskie ekrany kinowe. Nie mniej szokujący był dla wielu widok skazańców na Golgocie, śpiewających wesołą piosenkę w “Żywocie Briana”, choć Pythoni nie kpili z wiary i Jezusa, tylko z jego durnych wyznawców.
Wszystkie te próby miały także jeszcze jedną wspólną cechę, szczególnie cenną dla Hollywood. Pomimo darmowej reklamy oburzonych parafian, nie przynosiły krociowych zysków. Od czasów okołobiblijnych gigantów w stylu “Ben-Hura”, przywoływanie postaci ewangelicznych z powodzeniem dokonywało się właściwie tylko w horrorach, podejmujących temat satanizmu i egzorcyzmów. Blockbustery milczały aż do czasu “Pasji”. Mel Gibson wpadł na genialnie prosty pomysł i stworzył przejmujące widowisko, będące w zasadzie kanoniczną wersją Męki Pańskiej, lecz z nowatorskim, nadzwyczaj silnie podkreślonym naturalizmem i współczesną brutalnością. Zgorszenie i pełne oburzenia dyskusje tradycyjnie przetoczyły się nad światem, lecz w dobie telewizji satelitarnej i Internetu, kontrowersje wokół “Pasji” nabrały cech niezwykle intensywnego zjawiska globalnego, zamieniającego się na setki milionów dolarów wpływów. Lawina ruszyła.
Nikos Kazantzakis i Martin Scorsese skupili się na człowieczym pierwiastku Syna Bożego, snując fantazje, co by było gdyby Jezus zszedł z krzyża i poślubił Marię Magdalenę. Kevin Smith także nie negował boskości Jezusa, lecz w swoim radośnie lekkim stylu dopisał mu rodzeństwo, o którym w Biblii nie ma ani słowa (“Maryja miała męża, a wierzyć w to, że mąż nie pieprzył żony, to naiwność”). Dwie pomysłowe propozycje dla ludzi myślących, niekoniecznie wierzących.
Na styku tych dwóch śmiałych hipotez narodził się “Kod Leonarda da Vinci”.
Oczywiście nadużyciem byłoby stwierdzenie, że Dan Brown posiłkował się dwoma w/w filmami. Myśli krążą w powietrzu, aura fin de siecle’u od dawna przychodziła w sukurs najrozmaitszym myślicielom i szarlatanom, prowokującym najbardziej wywrotowymi dyskusjami w oparciu o najdziwaczniejsze teorie dotyczące końca świata, przybycia Czterech Jeźdźców Apokalipsy (czyli w naszym wydaniu Kaczyńskich, Leppera i Giertycha; Gosiewski, Dorn i inni klakierzy mogą robić za konie), upadku obyczajów, zamiany białego w czarne i innych gromkopierdnych, millenijnych bzdetów. Taki klimat zawsze prowokował do podważania świętych dogmatów wiary, bezustannie podkopywanych przez różnej maści naukowców i popularyzatorów, uzbrojonych w XIX-wieczne “Protokoły mędrców Syjonu”, odrzucone ewangelie i legitymujące się długą tradycją protestanckie intryganctwo wobec Watykanu. Dan Brown dokonał niezwykle zręcznej fuzji spiskowych teorii, podkopujących podstawy chrześcijaństwa z sensacyjną akcją, choć jasno trzeba powiedzieć, że jego styl literacki jest prosty jak piosenki Mandaryny. Spójny, zwarty, dziennikarski, bardzo filmowy. Ponad 550 stron “Kodu Leonarda da Vinci” (w zależności od wydania), czyta się jednym tchem. Krótkie rozdziały, szybkie tempo, prosta narracja (przybył, zobaczył, poszedł, powiedział, pobiegł), umiejętnie rozłożone cliffhangery, czyli zawieszenia kulminacji w najbardziej newralgicznych momentach akcji, skrótowo wyłożone kwestie historyczne, krótkie, treściwe opisy miejsc akcji, pasjonujące zagadki logiczne na każdym kroku i nade wszystko wspomniane znakomite wprzęgnięcie wieloaspektowej, spiskowej teorii w sensacyjną intrygę – niezależnie od ideologicznych interpretacji, opowieść o poszukiwaniu św. Graala przez Roberta Langdona, Sophie Neveu i Sir Leigha Teabinga, to po prostu znakomite czytadło, na punkcie którego świat oszalał. A kino właśnie na takie czekało.
Jacques Sauniere, kustosz Luwru, zostaje zamordowany. Przed śmiercią zostawia znaki, które odczytuje Robert Langdon (Tom Hanks), profesor symboliki religijnej i towarzysząca mu francuska agentka Sophie Neveu (Audrey Tautou), wnuczka Sauniere’a. Prowadzący śledztwo szef policji Bezu Fache (Jean Reno) podejrzewa amerykańskiego kryptologa o dokonanie zbrodni. Uciekając przed francuskim i brytyjskim wymiarem sprawiedliwości, Langdon i Neveu rozszyfrowują kolejne wyrafinowane zagadki Sauniere’a, ukryte w liczbach, znakach, rebusach i najsłynniejszych płótnach Leonarda da Vinci. Powoli ich udziałem staje się zacięta walka, prowadzona między tysiącletnim Zakonem Syjonu i wpływową papieską prałaturą Opus Dei. Stawką jest globalny przewrót w dotychczasowym pojmowaniu Biblii… Tyle streszczenie.
Choć “Kod da Vinci” to filmowa fikcja, oparta o fikcję literacką, już dawno żaden produkt popkultury nie był tak szeroko znany, do znudzenia komentowany i idiotycznie zabraniany.
Kiedy James Cameron prezentował swego “Titanica”, wszyscy szli do kina nie po to, żeby zobaczyć jak się to skończy, lecz żeby zachwycić sie wykonaniem tej od dawna znanej historii. W przypadku “Kodu da Vinci” jest mniej więcej tak samo, a przecież ta książka ma zaledwie 3 lata. Niewiele brakowało, aby “Kod Leonarda da Vinci” nie ujrzał sal kinowych. Twórca kultowego serialu “24” chciał zaadaptować powieść, jako oś trzeciego sezonu swego dzieła. Dan Brown zdecydowanie odmówił. Kilka miesięcy później Sony Pictures kupiło prawa do filmowej ekranizacji za 6 mln dolarów i poprzez należącą do niej Columbia Pictures zatrudniło firmę Imagine Entertainment Rona Howarda i Briana Grazera do przełożenia tej transakcji na filmowy konkret. Osoba Howarda na pierwszy rzut oka nie przystawała do drapieżnej dla kościoła katolickiego tematyki. Jego dotychczasowa twórczość to przykład idealnej, inteligentnej rozrywki na wielu polach gatunkowych, a jakiekolwiek poważniejsze kontrowersje omijały Howarda szerokim łukiem. Lecz szefowie wytwórni wiedzieli, dlaczego nie poszli z “Kodem…” do na przykład Olivera Stone’a. Ron Howard był teoretycznie bezpiecznym wyborem pomiędzy polityczną poprawnością i działającymi jak czeski plastik teoriami Browna. Czy ich wybór był słuszny?
To największy kamuflaż w historii ludzkości.
Sir Leigh Teabing
Przez mniej więcej pierwszą godzinę projekcji trudno ustosunkować się do tak postawionego pytania. Konia z rzędem temu, kto w pierwszych kilkudziesięciu minutach “Kodu da Vinci” dostrzeże cokolwiek poza mozolną próbą rozpędzenia akcji do przyzwoitego poziomu. Dan Brown miał czas zarówno na wyjaśnianie kolejnych teorii spiskowych i wielopiętrowych zagadek, jak i na sceny akcji. Papier jest cierpliwy, widz już nie. Nagrodzony Oscarem za adaptację “Pięknego umysłu” scenarzysta Akiva Goldsman, siłą rzeczy musiał powtykać część wyjaśniających zagadki Sauniere’a dialogów w sceny chodzone, biegane i jeżdżone. W 1983 roku początkujący scenarzysta James Cameron, wykonał identyczny manewr po mistrzowsku w “Terminatorze”, gdzie informacje o wojnie przyszłości podawane były w trakcie niekończącej się ucieczki Reese’a i Sarah przed cyborgiem. Podobnie zbudowana ekspozycja najważniejszych wątków “Kodu da Vinci”, sprawia wrażenie zaskakująco nieudolnego nagięcia struktury książki do wymogów scenopisarstwa. Próżno wypatrywać tu także wprawnej ręki reżysera, a co dopiero fachowca pokroju Rona Howarda. Pierwsza połowa filmu toczy się pod dyktando mechanicznego przenoszenia na ekran kolejnych scen z książki bez polotu, finezji i filmowej magii. Nawet muzyka Hansa Zimmera wydaje się być wyjątkowo nietrafiona pod względem nastroju i doboru ilustracji kolejnych scen. Ot, Brown napisał, a Howard za nim nakręcił. Czyli punkt dla miłośników wiernych adaptacji? Jeśli wierność książce ma być okupiona tak beznamiętną reżyserią i byle jakim prowadzeniem aktorów, to nie jest to droga do celu, nawet jeśli gotowy produkt jest swoją własną reklamą.
Na szczęście odbiór filmowego “Kodu da Vinci” ulega znaczącej zmianie, wraz z pojawieniem się na ekranie Iana McKellena w roli Sir Leigha Teabinga.
Niczym Harrison Ford w “Gwiezdnych wojnach”, McKellen wprowadza niezbędną porcję humoru, ironii i dystansu. Dopiero ta postać wywołuje sympatię widza. Razem z nim formę odzyskuje Ron Howard, szczególnie w znakomitej sekwencji analizy obrazu “Ostatnia wieczerza”. Tu po raz pierwszy można poczuć dreszcz obcowania ze znakomicie podaną Tajemnicą. Tajemnicą poważną i doniosłą, do której niestety dostroili się pozostali aktorzy. Kiedy czytałem powieść Browna, film miał jeszcze miesiąc do premiery, lecz znałem obsadę ról głównych, co na dzień dobry ustawiło mi wygląd Langdona, Neveu, Teabinga czy Fache’a. Dan Brown wizualnie skroił postać Langdona na podobieństwo Harrisona Forda (i poniekąd swoje własne). Natomiast Ron Howard wymarzył sobie do tej roli Billa Paxtona, lecz aktor był nieosiągalny wskutek innych zobowiązań zawodowych. Nie licząc Hugh Jackmana, Ralpha Fiennesa i George’a Clooneya, największą szansę na otrzymanie roli miał Russell Crowe, z którym Howard nakręcił swe dwa poprzednie filmy. Taki sam dorobek (“Plusk” i “Apollo 13”) miał również Tom Hanks. Czy był to idealny wybór? Hanks wielkim aktorem jest, marketingowo znaczy jeszcze więcej, lecz w “Kodzie da Vinci” wypadł zaledwie poprawnie. Może gdyby Bill Paxton miał “gorętsze” nazwisko w branży… Z roli Audrey Tautou najbardziej pamięta się… jej uroczy angielski z mięciutkim francuskim akcentem. Bo choć wizualnie prezentowała się bez zarzutu, jej Sophie Neveu była równie sztywna co Langdon Hanksa. I nie chodzi tu bynajmniej o wlokącą się za nią jak zmora rolę Amelii. Podejrzewam, że z tak poprowadzoną rolą nie dałyby sobie rady Sophie Marceau, Julie Delpy czy Kate Beckinsale, pierwotnie rozważane do roli Sophie. Na minus twórcom zaliczyć trzeba odarcie wątku Roberta i Sophie z jakiejkolwiek chemii.
Naczelny twardziel Francji i Bessona, Jean Reno, to podobnej kategorii problem. Po lekturze powieści, nawet nie znając obsady filmu, nie sposób wyobrazić sobie kogokolwiek innego w roli nieustępliwego, upartego jak byk Bezu Fache (podobno Brown wymyślił tę postać właśnie pod kątem Jeana Reno). Tu reżyser także się przejechał, wychodząc chyba z założenia, że wystarczy pokazać Jeana Reno, a resztę zrobi aktorska legenda Leona Zawodowca. Niestety, ten wielki aktor nagrał się tu jeszcze mniej niż w “Mission: Impossible”, epatując głównie zmęczoną twarzą i zgasłymi oczyma człowieka, dla którego szukanie zabójcy senszalów Zakonu Syjonu to robota za karę. Scena w której Fache brutalnie poniewiera kontrolera lotów, w sumie wyczerpuje opisaną przez Dana Browna obsesję francuskiego szefa policji. Reszta postaci zaludnia ekran epizodycznie. Paul Bettany jako mnich-zabójca Sylas, jest kompletnie nijaki, trudno z jego postacią nawiązać jakikolwiek kontakt, a jego umartwiające rytuały na początku filmu zapomina się po pięciu minutach. Biskup Aringarosa z Opus Dei to przede wszystkim idealnie dobrany poz względem fizycznym Alfred Molina. Kolejny punkt dla szefów castingu – wygląd aktorów jest zdecydowanie najmocniejszym punktem filmu. Szkoda że tylko wygląd. Nieco zaskakuje udział Jürgena Prochnowa w roli dyrektora banku André Verneta. Kogo jak kogo, ale tego niemieckiego speca od ról ostro pogiętych jednostek, nie spodziewałem się wtłoczonego w niewiele znaczącą postać francuskiego bankiera.
Do tej pory bilans “Kodu da Vinci” wypada na niekorzyść. Czy jest tu jeszcze coś zaskakującego? Z pewnością są to sceny z przeszłości, ilustrujące religijny przewrót z czasów cesarza Konstantyna, sobór nicejski, czy zbrodniczą działalność Inkwizycji. Na pytanie “gdzie te 125 mln $ budżetu?” odpowiedź chyba tkwi właśnie w scenach rzymskich, które, choć łącznie trwają na ekranie kilka minut, są równie wystawne co ostatnie sandałowce Scotta, Stone’a i Petersena, o naszym “Quo Vadis” nie wspominając. Ale to tylko efektowne dodatki, podobnie jak momenty rozwiązywania zagadek Sauniere’a, które Howard w wizualnej formie niemal dosłownie zacytował z własnego “Pięknego umysłu”. Obserwując histerię środowisk okołokatolickich (które oczywiście szczycą się, że nie czytały, nie oglądały, ale potępiają i opluwają), począwszy od grzmotów rzucanych na Browna i Howarda z biskupich kazań i kardynalskich oświadczeń, poprzez odstręczające swoim prymitywizmem reakcje koalicyjnych (p)osłów, aż po swoją drogą zrozumiałe łajania moherów (cóż innego po nich można oczekiwać), nieświadomy istoty powieści i filmu odbiorca musi odnieść wrażenie, że “Kod Leonarda da Vinci” jest przełomem na miarę kopernikańskiego. Że oto pogrążony w dogmatycznej niewiedzy świat, został nagle przewietrzony zefirkiem prawdy. Cóż, Lem miał rację – świat zmierza ku zagładzie. Nie z powodu brownowskich prawd objawionych. Pisarz niczego nowego nie wymyślił. On tylko wyprodukował starannie wykoncypowaną bajeczkę, równie atrakcyjną, co łatwą do obalenia. Taka już jest natura teorii spiskowych – w ich ramach wszystkie fakty trzymają się przysłowiowej kupy, a jedno rozwiązanie gładko łączy się z kolejnymi.
Kontrowersje religijne były reklamowym samograjem, a gdy takowe opadną, jedyne co pozostanie z literackiego i filmowego “Kodu da Vinci” to ciekawie opowiedziana historia.
Pod koniec filmu właściwie zapomina się o Opus Dei, matactwach Watykanu i całym religijnym obłędzie, sprokurowanym przez opętanych poczuciem niesprawiedliwości purpuratów. Liczy się już tylko zwykła ciekawość, czy Robert Langdon znajdzie wreszcie to czego szukał. Dan Brown mocno trzymał się religijnych odniesień, które były kołem zamachowym jego powieści. Ron Howard nieco osłabił te wątki na rzecz filmowego widowiska, dlatego najlepiej wyszła mu… ostatnia scena z Langdonem na powrót w Luwrze. Nieco odbiegająca nastrojem od reszty książki finałowa scena, została w filmie podana najdosłowniej (przy pięknym, wyjątkowo pasującym do obrazu motywie muzycznym “Chevaliers de sangreal” Zimmera). Przeciwnicy łopatologii a’la Spielberg pewnie będą załamani albo uchachani po pachy, ale z takiej, najczystszej filmowej magii powinien być utkany cały film. A niestety nie jest. Przypomina się stary dowcip o dwóch myszach, pożerających celuloid z filmem, będącym adaptacją dzieła literackiego. W pewnym momencie jedna mysz przerywa ucztę i mówi do drugiej: “Książka była lepsza”.
Nikt od Howarda nie oczekiwał arcydzieła, tym bardziej, że krytycy literatury nie zostawili na Brownie suchej nitki. Przy darmowej reklamie wystarczyło zrobić porządny, atrakcyjny blockbuster. Ron Howard skrzyknął doborową ekipę i zrobił film nadęty i przytłoczony własną tematyką. Film tylko przeciętny, choć z kilkoma znakomitymi scenami. Szkoda.