WENDETA
W ogóle zresztą cała obsada jest doskonale dobrana, pełna barwnych, zapadających w pamięć silnych postaci. Prym wiedzie oczywiście świetna, również nieoczywista relacja pomiędzy Liz i pastorem, ale i pozostałe wątki można jedynie chwalić. Wśród nich znalazło się miejsce dla dwóch gwiazd popularnego widowiska serialowego Gra o tron – Carice van Houten i Kita Haringtona. Nie mają co prawda wspólnych scen, ale fani powinni być ukontentowani ich obecnością. Piękna Carice czuje się jak ryba w wodzie, wcielając się w swoją krajankę na obczyźnie – Annę. To niełatwa, jakże odmienna od pamiętnej Melisandre rola, pełna fizycznego i psychicznego cierpienia, ale i naznaczona ciepłem bohaterki, momentami jakby jedynej rozumiejącej i niesprzeciwiającej się pastorowi w jego krucjacie. Znamienne w dodatku, że angaż ten zaowocował dla niej… udanym związkiem z Pearce’em, któremu na pięć dni przed premierą filmu urodziła syna (ochrzczonego potem przez reżysera mianem „Brimbaby”).
Kit z kolei zalicza solidny epizod jako charyzmatyczny bandyta – bez skrupułów, ale z kręgosłupem moralnym i zasadami pozwalającymi na walkę ze złem wcielonym. Przez swój charakterystyczny wizerunek (akcent, dykcja i kręcone włosy) nie ucieka nazbyt daleko od wykreowanego w serialu Jona Snowa, ale znacząco ubarwia swoją część filmu. Co ciekawe, Harington wraz z Fanning zastąpili pierwotnie obsadzonych w swych rolach Mię Wasikowską i Roberta Pattinsona. Nie powiem, patrząc na ostateczny kształt filmu, były to intrygujące wybory. Mia zresztą wycofała się z tej produkcji na skutek wyczerpania, co mówi nieco o naturze całego projektu, który także i dla Koolhovena nie był spacerem po parku.
Łącznie reżyser przygotowywał swe dzieło aż siedem lat. Gdy udało mu się uzbierać cały potrzebny budżet i już miał wchodzić na plan, jeden z producentów w ostatniej chwili się wycofał, o mało nie przekreślając wszystkich starań i znacząco opóźniając dalsze plany. Na szczęście jakoś udało się załatać finansowe braki i tak, za dwanaście milionów euro, na terenach Austrii, Niemiec, Węgrzech i tak dobrze znanej z dawnych włoskich spaghetti-westernów hiszpańskiej Almerii powstał jeden z najdroższych holenderskich filmów, będący również jednym z nielicznych, o ile nie jedynym reprezentantem danego gatunku z tego kraju. Na cześć włoskich odpowiedników, twórca nazwał go stamppot-westernem (od tradycyjnej potrawy narodowej, na którą składają się tłuczone ziemniaki z warzywami).
Podobne wpisy
W przeciwieństwie jednak do olbrzymiego boomu na tytuły ze słonecznej Italii raczej trudno liczyć w tym wypadku na narodziny nowego, równie popularnego nurtu w kinie. Jedyne w swoim rodzaju Brimstone nie sprzedało się zresztą specjalnie na głównym rynku zbytu, czyli w USA. Niezbyt duża promocja, skromna dystrybucja oraz surowa kategoria R – dobrze wszak przez reżysera wykorzystana – pozwoliły zebrać jedynie niespełna dwa miliony dolarów w kinowych kasach. W dodatku amerykańscy krytycy chyba nie do końca kupili ten film, mocno wahając się w jego ocenie. Pod tym względem Wendeta o wiele lepiej poradziła sobie na Starym Kontynencie, otrzymując przeważnie bardzo pozytywne recenzje. Premierę na 73. festiwalu w Wenecji zwieńczyła zresztą zasłużona nominacja do Złotego Lwa (ostatecznie laury przypadły filipińskiej Kobiecie, która odeszła), po której bez problemu udało sprzedać się film do wielu innych krajów.
W Polsce trafił on od razu na krążki DVD. To z jednej strony dobrze, bo raz, że w ogóle można go dzięki temu obejrzeć, a dwa, że nie jest to drogi wydatek. Ale też trochę szkoda, że nie zdecydowano się jednak na jakąś dystrybucję kinową, nawet w ograniczonej liczbie kopii. Wendeta bowiem nie dość, że jest niegłupia, emocjonująca, zmusza do refleksji i wciąga, to jeszcze dobrze smakuje, brzmi i wygląda. Poruszająca, ambitna, miejscami oparta o kompozycje Bacha, naprawdę mistyczna muzyka Toma Holkenborga – na co dzień znanego jako Junkie XL, czyli mistrz łupanki ostatniego Mad Maxa – oraz plastyczne, bardzo „westernowe”, panoramiczne zdjęcia Rogiera Stoffersa (nakręcone oczywiście cyfrowo, na kamerze Arri Alexa XT) tworzą, wraz z całą resztą klasowej sfery technicznej, niezwykłą, duszną, gęstą atmosferę i pasjonujące widowisko. W sam raz na duży ekran.
Jak pamiętamy z lekcji chemii, siarka dopiero przy podwyższonej temperaturze zaczyna wchodzić w jakiekolwiek interakcje. Nie powinno zatem dziwić, że film Martina Koolhovena to idealna pozycja na zimowe wieczory – potrafi rozpalić w widzu ogień oczekiwań i jednocześnie, wraz z upływem czasu, rozgrzać swojego odbiorcę do czerwoności. I, co ważniejsze, bynajmniej nie pozostawia po sobie obojętnych reakcji. Wysokooktanowe kino.
korekta: Kornelia Farynowska