WENDETA
Brimstone – bo tak brzmi oryginalny tytuł filmu Martina Koolhovena – oznacza dosłownie siarkę. Ta z pewnością fanom kina grozy kojarzy się z siłami nieczystymi, wrotami piekielnymi. Nie jest to zły trop. Pod wieloma względami ta holenderska produkcja jest całkiem nielichym straszydłem osadzonym w czasach pionierskich na dzikich terenach Ameryki Północnej. Horrorowe konotacje uwypukla dodatkowo mocny nacisk na wiarę i religię – tak chętnie krzewione wówczas wśród osadników przybyłych z Europy. Nie bez znaczenia jest zresztą fakt, że całą historię podzielono na rozdziały o nazwach zaczerpniętych wprost z Biblii…
Objawienie (Nowy Testament), Exodus i Geneza (oba Stary Testament) oraz dopełniająca całości, typowo ludzka, zapisana jedynie umownie krwią na duszy Zemsta – tak przedstawia się Wendeta w pigułce. Nie oddaje ona jednak w pełni filmu, bardzo ciekawie zrealizowanego. Obserwujemy bowiem różne przedziały czasowe, zmontowane ze sobą w taki sposób, że początkowo trudno je ze sobą w ogóle jakoś powiązać logicznym ciągiem. I choć już na samym wstępie reżyser daje nam wgląd w finał tej historii, naprawdę trudno jest przewidzieć dalszy rozwój wydarzeń, a i faktyczny koniec tychże wcale nie jest taki oczywisty, jakby się mogło wydawać.
Ale sztuczka z zaburzeniem narracji nie jest jedynie pustym widzimisię twórców. W głównej mierze doskonale rozwija postać głównej bohaterki. Czy też raczej: bohaterek, bo chociaż wszystko się tu ze sobą dogłębnie łączy, to kobiet obserwujemy de facto kilka – każda w innym wieku, o różnej emocjonalnej i fizycznej dojrzałości, stanie ducha… Można wręcz pokusić się o stwierdzenie, iż każdy rozdział reprezentuje kolejne stadia kobiecości, a cała Wendeta to swoisty krąg życia z perspektywy płci pięknej.
A zaczyna się wszystko od niemej Liz (Dakota Fanning w być może najlepszej swojej dorosłej roli), która będąc częścią niewielkiej, spokojnej społeczności, wybiera się wraz z rodziną do kościoła. Tam okazuje się, iż do tego przybytku Bożego zawitał właśnie nowy pastor (niepokojący do cna Guy Pearce), który z miejsca wzbudza u Liz ogromne przerażenie. Szybko wraca ona z najbliższymi do domu, próbując przekonać męża, iż czym prędzej powinni uciekać. Kilka minut niezwykle dramatycznej akcji później następuje cięcie i obserwujemy już młodą dziewczynę, Joannę (dobra Emilia Jones), która błąka się po pustyni, wyczerpana. Uratowana przez napotkanych Chińczyków, zostaje następnie sprzedana niejakiemu Frankowi (Paul Anderson) – właścicielowi burdelu w pobliskim miasteczku górniczym…
Podobne wpisy
Więcej absolutnie nie można zdradzać, bo główna siła Brimstone tkwi nie tylko w zaburzeniu chronologii i fabularnych niespodziankach, ale, przede wszystkim, w szczegółach, które z czasem poznajemy. I trzeba przyznać, że Koolhoven z niezwykłą wprawą serwuje nam kolejne fragmenty tej specyficznej układanki, perfekcyjnie stopniuje napięcie, spokojnie popychając akcję do przodu i pozwalając jej poszczególnym elementom odpowiednio wybrzmieć. Przez niemal dwie i pół godziny seansu udaje mu się utrzymać niesłabnące zainteresowanie widza. Bez ani chwili nudy skutecznie pobudza ciekawość – a ta, jak wiemy, to pierwszy stopień do piekła.
I piekło rzeczywiście Wendetę przenika, podskórnie wyczuwalne w niemal każdym kadrze, napędza jej bohaterów, niektórych nawet definiując. I to na kilku poziomach. Tym typowo ziemskim, gdzie nie ma przebacz i trzeba zabijać, aby przetrwać. Kobiecym, przez mężczyzn (w większości naprawdę podłych i/lub zimnych) zgotowanym. Psychicznym pokłosiu radykalnej religii i ciasnych norm społecznych oraz tym najprawdziwszym – znanym z wierzeń mitycznym miejscem czystego zła.
Czy jego bezlitosnym wysłannikiem rzeczywiście jest tak charyzmatycznie głoszący słowo Boże kapłan o twarzy pooranej bliznami? A może to jedynie błądząca w swym szale jednostka, która na własnej skórze piekła doświadczyła, na własne oczy je widziała? Lub jakiś duch przeszłości, mszczący się za grzechy? Jednoznaczna odpowiedź na to pytanie nigdy nie pada i można się tylko domyślać, snuć teorie. Ale także i tu diabeł kryje się w szczegółach. Dość napisać, że narząd wzroku Pearce’a jest faktycznie kluczowy dla postrzegania jego postaci, podskórnie nadając całemu projektowi drugiego dna.
Aktor jest przy tym naprawdę hipnotyzujący w swojej diaboliczności. Jego pastor wywołuje dreszcze samą swoją obecnością na ekranie, nawet w tych pozornie spokojnych sekwencjach, w których jesteśmy w stanie uwierzyć w jego dobre chęci, światłe cele, szczytne motywy pozornie okrutnego postępowania. To bez cienia przesady jeden z najlepszych, najciekawszych i zarazem tak niejednoznacznych antagonistów w kinie ostatnich lat i już choćby znakomita kreacja australijskiego aktora warta jest seansu – bynajmniej nie egzorcystycznego. Choć kto wie, kto wie…