Coś na rzeczy, czyli rzecz o COŚ. Filmy, książki i gry należące do kultowego uniwersum
Autorem tekstu jest Piotr Żymełka.
Nakręcone w 1982 roku Coś Johna Carpentera stanowi dla mnie najlepszy przykład tego, że naprawdę dobre wytwory popkultury, wymykają się wszelkim zaszeregowaniom. Osobiście bowiem nie przepadam za horrorami, a także nie lubię gore. Tymczasem dzieło amerykańskiego reżysera można przyporządkować do obu tych gatunków, a mimo to uważam je za jeden z najwspanialszych tytułów w dziejach kina i bez namysłu stawiam na mojej liście top 10 wszech czasów. Po prostu ma w sobie to… coś. Przyjrzyjmy się bliżej marce, ponieważ, jak to zwykle bywa, film stanowi właściwie wierzchołek góry lodowej.
Kim jesteś?
Zacznijmy od początku, czyli od roku 1938. Wtedy to John W. Campbell Jr, znany amerykański pisarz poruszający się w obrębie science-fiction, opublikował mikropowieść pod tytułem „Who goes there?”. Opowiada ona o grupie naukowców na Antarktydzie, którzy odkrywają zagrzebany głęboko w wiecznej zmarzlinie statek kosmiczny. Badając sensacyjne znalezisko, napotykają na zamrożone szczątki pozaziemskiej istoty. Wkrótce okazuje się, że organizm wciąż żyje, a na domiar złego posiada umiejętność imitowania innych form życia oraz potrafi czytać w myślach. Od tej pory uwięzieni na odciętym od świata lodowym pustkowiu mężczyźni nie wiedzą, kto jest człowiekiem, a kto już został zasymilowany. W ich szeregi wkrada się paranoja, a panika przejmuje kolejne umysły…
Z dzisiejszego punktu widzenia mikropowieść mocno się zestarzała. Wprawdzie pomysł wyjściowy jest rewelacyjny, jednak narracja nie wykorzystuje w pełni potencjału drzemiącego w historii. Co nie znaczy, że czyta się to źle. Po prostu pozostaje wrażenie niedosytu. Treść nie oddziałuje na wyobraźnię czytelnika tak mocno, jak powinna, a całość przez to nie straszy, nie wywołuje uczucia niepokoju. Losy postaci śledzi się z niejakim zaciekawieniem, ale nie z wypiekami na twarzy. Wczucia się w klimat zagrożenia nie ułatwia brak protagonisty – mamy tu właściwie bohatera zbiorowego, co nie pozwala wątkom należycie wybrzmieć. Dodatkowo autor zawarł w tekście mnóstwo szczegółów technicznych, co zgadza się wprawdzie z paradygmatem Campbella, by pisarz wiedział na dany temat więcej niż czytelnik, ale w zasadzie tylko zaciemnia obraz i stanowi zbędny balast.
Co ciekawe, istniała dłuższa, pierwotna wersja „Who goes there?”, którą sam autor postanowił skrócić jeszcze przed publikacją. Wyrzucił kilka pierwszych rozdziałów i napisał nowy początek. Pierwotny tekst nie ujrzał światła dziennego aż do 2018 roku, kiedy to biograf Campbella, Alec Nevala-Lee, znalazł go, przeglądając papiery udostępnione przez bibliotekę jednego z uniwersytetów. Zachwycony znaleziskiem, postanowił je wydać. Udana kampania crowfundingowa sprawiła, że czytelnicy mogą dziś nacieszyć oczy oryginalną wersją historii, zatytułowaną „Frozen Hell”. Stanowi ona właściwie tylko ciekawostkę, rozwlekły początek, słusznie usunięty w ostatecznym tekście przez Campbella, nie wciąga w opowieść i zwyczajnie w świecie nuży.
Obie wersje ukazały się w Polsce. Krótsza w 1990 roku w czasopiśmie „Fenix”, dłuższa, nakładem wydawnictwa Vesper w 2019 roku.
Istota z innego świata
Tekst znalazł wkrótce drogę na ekran kinowy – trzynaście lat po opublikowaniu, w 1951 roku, pojawił się film Istota z innego świata (org. The Thing from Another World). Za jego reżyserię odpowiadał Chrystian Nyby, a producentem był Howard Hawks, ale do dzisiaj trwają spory, kto tak naprawdę siedział za sterami projektu.
Film nie ma za wiele wspólnego z książką. Właściwie pożycza z literackiego oryginału tylko punkt wyjściowy (co ciekawe akcja rozgrywa się na Biegunie Północnym, czyli po drugiej stronie globu niż w pozostałych historiach). Obcy organizm nie posiada tu umiejętności imitacji innych form życia (choć oryginalnie twórcy chcieli zawrzeć ten koncept, jednak brakło funduszy), a jest w zasadzie wyewoluowanym warzywem. Z wyglądu przypomina nieco potwora Frankensteina, przez co filmowcy unikali zbliżeń na jego sylwetkę. Sam odtwórca roli, James Areness, też nie był przesadnie zadowolony z efektu i nie pojawił się nawet na premierze.
Fabuła i środki, którymi twórcy straszyli widza w latach pięćdziesiątych trącą dziś myszką i mogą wywoływać uśmiech politowania. Podczas seansu nie czuć w ogóle atmosfery grozy, a i bohaterowie zdają się raczej dobrze bawić, niż bać o swoje życie. Oprócz tego mamy tu wyraźnego protagonistę, a także jego dziewczynę (co stanowi kolejne odstępstwo od książki, gdzie bazę zamieszkiwało wyłącznie męskie towarzystwo) oraz, dość stereotypowego szalonego naukowca, pragnącego wykorzystać właściwości organizmu do własnych celów.
Jednak patrząc z perspektywy współczesnych filmowi widzów, Istota z innego świata mogła być uznawana za pełnoprawny horror. Produkcja Hawksa została nawet wpisana na Amerykańską Listę Dziedzictwa Narodowego, a w wielu kręgach dzierży status kultowej. Kończące film zdanie „Obserwujcie przestworza!” (org. „Keep watching the skies!”) było wielokrotnie cytowane i trafnie oddawało paranoję związaną z UFO w Ameryce lat 50, a także obawy przed atakiem komunistów. „Istota z innego świata” z pewnością natomiast zrobiła ogromne wrażenie na nastoletnim Johnie Carpenterze i stanowi jeden z jego ulubionych filmów, co ma niebagatelne znaczenie dla dalszego ciągu tej opowieści.
Pociąg do straszenia
Jednak zanim przejdziemy do dzieła z 1982 roku, zatrzymajmy się na chwilę dekadę wcześniej. Wtedy to bowiem, w 1972 roku, na ekrany kin wszedł Pociąg grozy (org. Horror Express) w gwiazdorskiej obsadzie – pojawiają się w nim Peter Cushing, Christopher Lee oraz Telly Savalas. Film rozgrywa się w 1906 roku i opowiada o pewnym antropologu (w tej roli Lee), który w pociągu relacji Szanghaj-Moskwa wiezie zamrożone zwłoki prehistorycznej, humanoidalnej istoty. Naukowiec liczy, że udało mu się znaleźć brakujące ogniwo w teorii Darwina. Jednak wkrótce zaczynają ginąć ludzie…
Film stanowi koprodukcję hiszpańsko-amerykańską i jest luźno oparty na mikropowieści Campbella. Powstał, ponieważ producent Bernard Gordon miał dostęp do pociągu, przystosowanego do realizacji zdjęć i wpadł na pomysł, by poszukać scenariusza, w którym można by go wykorzystać. Jednocześnie dysponował prawami do oryginalnego tekstu i postanowił połączyć obie te rzeczy. Udało się namówić Cushinga i Lee do zagrania głównych ról. Savalas pojawił na ekranie gościnnie.
Pociąg grozy zebrał pozytywne recenzje, a w pewnych kręgach dorobił się miana kultowego. Warto dodać, że poza kilkoma pomysłami, nie czerpie on zbyt dużo z literackiego oryginału, jednak warto o nim pamiętać, ponieważ zestarzał się całkiem nieźle i nawet dzisiaj można obejrzeć go z zainteresowaniem, a także jest to jeden z nielicznych filmów, w których Peter Cushing oraz Christopher Lee (prywatnie wielcy przyjaciele) występują po tej samej stronie barykady. W produkcjach legendarnej wytwórni Hammer zazwyczaj odgrywali antagonistów.
Terror nabiera kształtu
Podobne wpisy
W połowie lat siedemdziesiątych producenci David Foster, Lawrence Turman oraz Stuart Cohen wpadli na pomysł ponownego zekranizowania tekstu Campbella, tym razem wiernie. Cohen zasugerował zatrudnienie swojego znajomego, Johna Carpentera, ale włodarze studia Universal chcieli kogoś bardziej znanego. Ich wybór padł na Tobe Hoopera, twórcę Teksańskiej masakry piłą mechaniczną z 1974 roku. Hooper planował jednak, by film był horrorem z elementami slapstickowej komedii, swoistą wersją Moby Dicka, rozgrywającą się na Antarktydzie. Ponadto miał stanowić sequel, a zarazem remake „Istoty z innego świata”. Producenci widzieli to zupełnie inaczej, pożegnali Hoopera i zagadnęli Johna Landisa (twórcę W krzywym zwierciadle: Menażerii, Blues Brothers, Amerykańskiego wilkołaka w Londynie, i późniejszych Nieoczekiwanej zamiany miejsc oraz Szpiegów takich jak my). Nie osiągnięto jednak konsensusu i projekt został wstrzymany. Dopiero sukces Obcego – ósmego pasażera Nostromo przekonał ich, by reaktywować porzuconą ideę. Scenarzystą został Bill Lancaster (syn aktora Burta Lancastera). Powrócono też do pomysłu zatrudnienia Johna Carpentera, opromienionego w międzyczasie sukcesami Halloween” oraz Mgły. Ten zgodził się zasiąść na krześle reżysera, ale bardzo mu zależało, by Coś nie był kolejnym, sztampowym potworem, odgrywanym przez aktora w kostiumie. Jednocześnie chciał stworzyć historię, w której główni bohaterowie to poważni, oczytani naukowcy, a nie grupa wrzeszczących nastolatków.
Bill Lancaster pisał scenariusz z myślą, by główne role zagrali Harrison Ford i Clint Eastwood. Później wysuwano jeszcze kandydatury Christophera Walkena oraz Jeffa Bridgesa. Nie udało się jednak nakłonić aktorów do współpracy i na ekranie pojawiają się, by wymienić tylko tych bardziej znanych: Kurt Russell, Wilford Brimley, Keith David oraz Donald Moffat. Russell ze swoją ikoniczną brodą, w kowbojskim kapeluszu, popijający J&B stworzył jedną z najbardziej pamiętnych kreacji w karierze, a i reszta obsady świetnie odgrywa swoich bohaterów. W odróżnieniu od wersji z 1951 roku, w wizji carpenterowskiej załoga antarktycznej stacji składa się jedynie z dwunastu mężczyzn.
Tym razem fabuła stanowi dość wierną ekranizację oryginalnego tekstu, choć oczywiście istnieją między nimi pewne różnice. Trzon historii jest jednak ten sam – naukowcy na Antarktydzie muszą zmierzyć się z istotą potrafiącą zmieniać kształty. Odcięci od świata, na środku smaganej wściekłymi, lodowatymi podmuchami białej pustyni, próbują opanować stopniowo ogarniającą ich paranoję. Nikt już nikomu nie ufa, każdy podejrzewa każdego. A obcy tylko czeka, by wykorzystać słabości ludzkiej psychiki…
W stosunku do literackiego oryginału, znacznie zredukowano liczbę bohaterów. Filmowy Coś nie potrafi również czytać w myślach, a akcję przeniesiono do czasów współczesnych (w momencie kręcenia). W tekście Campbella brak również wątku norweskiej bazy. Poza tym jednak, dzieło Carpentera jest ekranizacją doskonałą, nie do końca wierną, ale zdecydowanie piękną. Znany z umiejętności straszenia widzów reżyser wyciągnął z papierowej wersji wszystko co najlepsze i znacznie podkręcił. W efekcie tam, gdzie literacki oryginał nie do końca działał, film „dostarcza”. Próżno szukać drugiej produkcji z tak wspaniale oddanym klimatem paranoi, zaszczucia i poczucia nieuchronnej klęski wobec zdolności obcej formy życia. Największą siłę carpenterowskiej wizji stanowią niedopowiedzenia – nie znamy motywacji kosmity, nie wiemy jaka jest jego prawdziwa forma, podobnie jak bohaterowie nie mamy pojęcia, kto już został zainfekowany, wreszcie, finał zostawia nas z jednym wielkim znakiem zapytania. Do dziś trwają spory odnośnie ostatniej sceny, a fani analizują film klatka po klatce, byle tylko znaleźć kolejne wskazówki prowadzące do odpowiedzi.
Coś był pierwszą wysokobudżetową produkcją Carpentera, który zdążył już dorobić się etykiety mistrza niskich budżetów. Wpompowane pieniądze widać na ekranie przede wszystkim w rewelacyjnych, całkowicie praktycznych efektach specjalnych autorstwa Roba Bottina (w jednej sekwencji wspomaganego przez Stana Winstona). Kolejne, coraz bardziej obrzydliwe metamorfozy obcego potęgują zagrożenie, w którym permanentnie przebywają bohaterowie. Do dziś pamiętam własną reakcję na scenę defibrylacji Norrisa (Charles Hallahan) – rzadko zdarza mi się tak wysoko podskoczyć w fotelu. Niestety Akademia nie dostrzegła wybitnej pracy Bottina i „Coś” nie dostał nawet nominacji do Oscara, co może dziś zakrawać na herezję.
Równie wielkie cięgi należą się kapitule Złotej Maliny, która nominowała fantastycznie podkreślającą klimat grozy, a jednocześnie minimalistyczną ścieżkę dźwiękową Ennio Morricone (angaż kompozytora był dość nietypowym chwytem, bowiem dotąd Carpenter sam ilustrował muzycznie swoje filmy). Tym razem jednak sprawiedliwość ostatecznie zadziałała, aczkolwiek z opóźnieniem – włoski artysta dostał Oscara za muzykę do Nienawistnej ósemki Quentina Tarantino, w której wykorzystano duże fragmenty partytur z Coś.
Film wszedł do kin w ten sam dzień, co Łowca androidów, a kilka tygodni po E.T. Zarówno dzieło Ridleya Scotta, jak i Coś poniosły sromotną klęskę, tak artystyczną, jak i frekwencyjną. Ludzie, zachwyceni dobrodusznym kosmitą z produkcji Spielberga, nie chcieli oglądać krwiożerczego obcego i nie docenili enigmatycznego zakończenia. Niektórzy doszukują się w filmie również komentarza odnośnie epidemii AIDS, o której to chorobie zaczynało być wtedy głośno. Koniec końców, dzieło Carpentera zyskało należną sławę w obiegu kasetowym, po powtórkach telewizyjnych i później na rynku DVD i Blu-ray. Dzisiaj uznaje się je za jeden z najwybitniejszych horrorów w dziejach kina oraz najlepsze co wyszło spod ręki reżysera.
Ukazała się również adaptacja książkowa, napisana przez Alana Deana Fostera, znanego z przenoszenia filmów na papier (maczał palce między innymi w powieściach na podstawie sagi o Obcym oraz był ghostwriterem George’a Lucasa w przypadku „Nowej nadziei”). W Polsce opublikowano ją pod tytułem „Rzecz”, pod którym czasami można było spotkać również film. Jest to pozycja o tyle istotna, że zawiera kilka sekwencji znajdujących się pierwotnie w scenariuszu, ale nie przeniesionych na ekran (w tym jedną długą, przedstawiającą pościg za zainfekowanymi psami).