PLAC ZBAWICIELA. Koszmar, z którego nie da się obudzić
Zaczyna się od dźwięku dzwoniącego telefonu, słyszanego na tle ekranu wciąż pogrążonego w ciemności. Po chwili naszym oczom ukazuje się dojrzała kobieca twarz, na której maluje się wyraz rosnącego z każdą sekundą napięcia. „Tak, to moja synowa, zameldowana tutaj” – padają słowa; kolejne wypowiadane są coraz bardziej drżącym głosem. Po chwili kobieta odkłada słuchawkę i wybiega z mieszkania, nie zamykając nawet drzwi. Zaraz potem widzimy ją znów, jak osuwa się na kolana, a z jej ust wydobywa się rozdzierający krzyk. Wiemy, że stało się coś bardzo złego.
Plac Zbawiciela to film godny umieszczenia w gronie najbardziej wstrząsających dzieł kina, niezależnie od tego, jakie inne tytuły w owym gronie umieścimy. W zestawieniu z tym skromnym, minimalistycznym formalnie utworem małżeństwa Krauzów twórczość Ingmara Bergmana wydaje się kwintesencją wiary w ludzkość, a obrazy Larsa von Triera – dziełami pełnymi pozytywnych przesłań. Niezwykle trudno jest odnaleźć film, który nawet mierząc się ze skomplikowaną, wymagającą emocjonalnie problematyką i realizując wysokie ambicje artystyczne twórców, nie zaspokajałby choćby w najmniejszym stopniu głęboko skrywanych eskapistycznych dążeń widzów. Nawet w większości utworów o doświadczeniu tak tragicznym jak Holocaust pojawia się choćby drobny promyk nadziei; jeśli zaś nie ma go wcale, mamy szansę choć po części zdystansować się emocjonalnie do oglądanego utworu, choćby jedynie po to, by seans mógł wzbogacić nas duchowo, nie zaś jedynie mentalnie nas sponiewierać. Plac Zbawiciela pozbawia nas tej możliwości – rzeczywistość, którą ukazuje, jest bowiem rzeczywistością większości z nas, widzianą jednak bez choćby odrobiny złudzeń, koszmarem, od którego nie da się uciec.
Słowo „koszmar”, którego użyłem w poprzednim zdaniu, oddaje co prawda dość trafnie charakter stanu emocjonalnego, w jaki z każdą przedstawianą sytuacją coraz bardziej popadają bohaterowie, nie mówi jednak nic o stylistyce utworu i tym, w jaki sposób przedstawia on opowiadaną przez siebie historię. Opisana we wstępie scena nie zostaje w żaden sposób artystycznie uwydatniona – za pomocą zabiegów wizualnych czy dźwiękowych, nie ma tu również emocjonalnej hiperboli czy aktorskiej teatralizacji – jedynie bardzo oszczędny styl filmowania przypominający konwencję dokumentalną oraz interpretacja aktorska tak naturalna, że aż przezroczysta, wywołująca wrażenie rzeczywistości widzianej w lustrzanym odbiciu.
Konstrukcja fabularna Placu Zbawiciela podobna jest do tej zastosowanej w słynnym Długu, również wyreżyserowanym przez Krzysztofa Krauzego. Sceną rozpoczynającą utwór jest więc punkt kulminacyjny całej akcji; kolejne sekwencje wyjaśniają zaś widzowi, w jaki sposób bohaterowie dzieła dotarli do tak dramatycznego momentu w swoim życiu. Dzięki temu zaburzeniu chronologii uwagi widza nie przykuwa więc oczekiwanie na kolejne fabularne zwroty, jak to zazwyczaj dzieje się w przypadku kina komercyjnego. Choć zwieńczenie losów przedstawionych w filmie postaci stanowią bardzo dramatyczne wydarzenia, wszystko to, co do nich prowadzi, przedstawione zostaje bez jakiegokolwiek emocjonalnego wyolbrzymiania: kolejne sytuacje układają się w ciąg przyczynowo – skutkowy, którego logika jest nieubłagana i bezwzględna właśnie z powodu tego, jak bardzo jest oczywista.
Prostota fabuły czyni ją szczególnie mocno oddziałującą. Młode małżeństwo – Bartek (Arkadiusz Janiczek) i Beata (Jowita Budnik) z dwójką dzieci – właśnie przeprowadza się do nowego warszawskiego mieszkania; gdy przeniesienie się do niego wydaje się już formalnością, okazuje się, że deweloper zbankrutował. Para traci zainwestowane w nie pieniądze i zmuszona jest zamieszkać w jednym lokalu z matką Bartka, Teresą (Ewa Wencel), w pięć osób w dwupokojowym mieszkaniu znajdującym się niedaleko tytułowego Placu Zbawiciela. Zaistniała sytuacja wyzwala ciąg wzajemnych pretensji kłótni i – o to, co było, i o to, co wciąż aktualne, o błędy popełnione w przeszłości (m.in. nieukończone studia Beaty i przez to jej problemy ze znalezieniem pracy) i przez długie lata ukrywane zranienia. Kolejne wymiany zdań uwalniają coraz bardziej niszczące emocje, każda kolejna konfrontacja bohaterów przynosi coraz obfitsze porcje wzajemnej niechęci i wrogości, z każdą kolejną sceną słowa coraz bardziej przeradzają się w czyny, prowadząc do nieuchronnego, tragicznego finału.
Sukces tego kameralnego dramatu, którego lwia część rozgrywa się w zamkniętej przestrzeni czterech ścian mieszkania obserwowanych przez nas osób, w gigantycznej mierze spoczywa na barkach aktorów. Cóż można powiedzieć o ich grze? Istnieje wiele solidnych występów aktorskich i nieco mniej bardzo błyskotliwych, wyróżniających się. Istnieją też bardzo nieliczne sytuacje, w których nie ma już aktorstwa, a artysta odgrywający przedstawianą postać przeistacza się w nią na oczach widza. Ewa Wencel uosabia w tym filmie dojrzałą kobietę ciężko doświadczoną w przeszłości, osobę lodowatą w obejściu, pod płaszczem słabo pozorowanego spokoju i pragmatyzmu ukrywającą nienawiść i żal do świata i ludzi. W Jowicie Budnik nie widzimy już aktorki, nawet ponadprzeciętnie utalentowanej, lecz młodą kobietę zagubioną w dorosłym życiu i przerażoną nim, która powoli i bardzo boleśnie zaczyna zdawać sobie sprawę, w jak pełnym złudzeń świecie dotąd żyła. Arkadiusz Janiczek staje się zaś na naszych oczach mężczyzną, który choć już dawno przekroczył wiekową granicę dorosłości, mentalnie jest zupełnie niedojrzały, pogrążający się w toksycznej relacji z dominującą matką i od niej uzależniony, tchórzliwy, niemoralny, zdolny do wyładowywania destrukcyjnych emocji na drodze fizycznej przemocy.