search
REKLAMA
Archiwum

TERMINAL, czyli Spielberg niezdecydowany

Karolina Chymkowska

8 listopada 2018

REKLAMA

Z drugiej jednak strony, film ma być zgryźliwą satyrą na mit amerykańskiej szczęśliwości, na szeroko otwarte ramiona amerykańskiej demokracji, chętnej przytulić do piersi wszystkich potrzebujących, którzy pielgrzymują w poszukiwaniu lepszego życia i zapewnionego losu. Lotnisko staje się wielonarodowym tyglem, Ameryką w skali mikro, pełną ludzi wypatrujących swojej szansy: ludzi z Azji, z Europy, z Afryki – z całego świata.

Spielberg chce pokazać rysy na tym american dream. Powolną, bezwzględną, mielącą jak młyn machinę biurokracji. Przepisy, które zdesperowanemu człowiekowi nie pozwalają zawieźć leków choremu ojcu. Absurdalne luki w prawie, które mogą sprawić, że nagle po prostu przestajesz istnieć – stajesz się “nieakceptowany”. I wreszcie, przede wszystkim, ludzi tęsknie patrzących w stronę tego, co kto inny mógłby nazwać piekłem, a oni nazywają domem. Przemykają się chyłkiem pod ścianami w tej Ameryce, która wszak daje im wszystko, by nikt ich nie spostrzegł i nie wskazał im wyjścia: są niechciani. Są na prawach przeczekania. Są ofiarami amerykańskiego mitu, wiecznie skuleni pod krytycznym okiem Wuja Sama.

I tu właśnie Spielberg zawiódł. Prowadzi ten wątek bez zdecydowania, z wahaniem, nie jest złośliwy, nie jest cyniczny, wymowę każdej ostrzejszej sceny natychmiast łagodzi rzuconym przez kogoś patetycznym komentarzem. W rezultacie historia jest mdła, rozmyta, brakuje w niej wigoru, wyrazistości, ironii, prowokacji. I wreszcie oczywisty w swojej wymowie finał, chociaż poprowadzony inaczej, niż można by się spodziewać po Spielbergu, niesie w sobie pustkę. A nawet pewne zdziwienie, ponieważ reżyser nie zdołał nas przekonać, że do takiego właśnie finału powinno dojść.

Na koniec kilka słów na temat aktorstwa. Sama jestem tym zaskoczona – ale za całościowo najlepszą w tym filmie kreację uważam rolę Stanleya Tucciego. Zawiódł mnie natomiast Tom Hanks. Nie jest to zła rola, bynajmniej. Niemniej Hanks nie może się do końca odnaleźć w skórze emigranta. Jego obcy akcent jest wyraźnie wyuczony, brakuje w nim płynności. Jego zagubienie nie jest zagubieniem “człowieka bez kraju” ograniczonego barierą języka i mentalności, gdyż nie mogąc odnaleźć do niego klucza, sięga po doświadczenia z Forresta Gumpa – tym samym krzywdząc nieco swoją postać. Natomiast Catherine Zeta – Jones wyraźnie wyszło na dobre wyrwanie się z szufladki “zimnej seksbomby” – jest prosta, zwyczajna, pełna ciepła, budzi sympatię, pomimo swoich błędów (a może właśnie częściowo dzięki nim).

Reasumując – niewiele treści można w tym filmie znaleźć. Trudno wyciągnąć z niego coś dla siebie, żadnej refleksji, żadnej głębszej myśli. „Life is waiting”. Fakt. I co z tego?

Tekst z archiwum film.org.pl.

REKLAMA