TERMINAL, czyli Spielberg niezdecydowany
Czego można spodziewać się po filmach Stevena Spielberga? Tego, do czego nas przyzwyczaił: rozmachu, widowiskowości, klarownego morału, często po prostu przygody i rozrywki. Scen obliczonych specjalnie na to, by wycisnąć łzy z oczu. Optymistycznego zakończenia, aż przesadnie cukierkowatego czasami.
Doskonałe pod względem technicznym filmy Spielberga A.I. Sztuczna Inteligencja i Raport mniejszości spotkały się z zarzutami względem właśnie zakończenia. Że reżyser przesadził. Że tak bardzo chciał dopowiedzieć wszystko do końca, iż w rezultacie powiedział za dużo. Że oba te obrazy miałyby zdecydowanie większą wartość artystyczną, gdyby pozbawić je kilku ostatnich scen. Że w formie, którą ostatecznie przyjęły, wydają się dziełem zdolnego, tak, ale jednak rzemieślnika, nie artysty.
Terminal, najnowszy film Stevena Spielberga, sprawia wrażenie, jakby reżyser uznał zasadność tych zastrzeżeń i postanowił nieco zmodyfikować swój styl pracy. I to założenie, z pozoru słuszne, zaowocowało w rezultacie jednym z najgorszych obrazów w jego karierze.
Trudno w dwóch zdaniach podsumować, dlaczego tak jest. Podstawową przyczyną jest chyba rozbieżność między stylistyką Spielberga a przesłaniem, które chce przekazać. Postanowił być surowy. Zabawić się w demaskatora, krytykować, sądzić. Ale zabrakło mu drapieżności. Zabrakło mu tego pazura, który jest znakiem firmowym Olivera Stone’a. Spielberg okazał się zbyt łagodny. Swoje filmy zawsze prowadził miękką kreską, idąc od punktu A do punktu B. Potrafił być smutny, nawet tragiczny, natomiast nigdy nie był złośliwy. A dla potrzeb Terminalu – powinien.
Podobne wpisy
Viktor Navorski (Tom Hanks) to mieszkaniec malutkiego państwa o nazwie Krakozia. Przyjeżdża do Nowego Jorku, ponieważ chce wypełnić dawno złożoną obietnicę. Nie mówi słowa po angielsku i dlatego przez dłuższy czas nie jest w stanie zrozumieć, w jak skomplikowanej znalazł się sytuacji. Podczas jego nieobecności w Krakozii wybuchła rewolucja i władza przeszła w ręce rebeliantów. Nie może wrócić do kraju, który praktycznie przestał istnieć. Nie może jednak również wjechać do USA, dopóki Stany nie ustosunkują się do rewolucji w Krakozii i nie ustalą, czy chcą utrzymywać kontakty dyplomatyczne z rządem rebeliantów. Viktor nie ma kraju, nie ma obywatelstwa, nie ma ważnych dokumentów, nie ma ruchu w żadną stronę i żadnych praw. Jedyne miejsce, gdzie tymczasowo może przebywać, to lotnisko. Postawiony w sytuacji bez wyjścia, Viktor powoli zaczyna układać sobie życie w tej atmosferze “przeczekania”. Jednak Frank Dixon (Stanley Tucci) który od lat czeka na awans na stanowisko głównego komendanta lotniska, zrobi wszystko, by maksymalnie utrudnić Viktorowi życie i zepchnąć problem “człowieka bez kraju” na kogo innego. Nieszczęsny quasiemigrant z Krakozii unika jakoś pułapek zastawianych przez Dixona, a ponadto zakochuje się w ślicznej stewardesie Amelii (Catherine Zeta – Jones), spragnionej ciepła i stabilizacji kobiety o skomplikowanym życiu osobistym.
Założenia filmu są dosyć klarowne i proste i biegną dwutorowo. Z jednej strony, to alegoria ludzkiego życia: ludzie skazani na wieczne wypatrywanie, wieczne szukanie, a przede wszystkim – wieczne czekanie na coś. Życie jak lotnisko. I tutaj Spielberg odnajduje się znakomicie, bowiem to tematyka, którą zna i lubi.