MASKA ZORRO. 20-lecie zamaskowanego Banderasa
„Kiedyś to było, a teraz to nie ma” – ten modny ostatnio argument, wykorzystywany często zwłaszcza w odniesieniu do zdobyczy (pop)kultury lat przeszłych czy wręcz zamierzchłych, z wolna zaczyna zamieniać się w wytarty slogan. Trudno jednakże nie pomyśleć o tych słowach w kontekście kończących właśnie dwie dekady przygód mistrza szpady, zamaskowanego desperado pilnującego prawa poza prawem i sprawiedliwości na przekór jej wymiarowi. Znany wszem i wobec jako Zorro, heros ten był legendą wielokrotnie goszczącą na dużym ekranie. Nam najbliższa, a co za tym idzie także najpopularniejsza, jest ta w interpretacji Martina Campbella – znacząca złoty okres twórczości reżysera GoldenEye i Casino Royale oraz w ogóle lata świetności gorących, letnich przebojów kinowych z fabryki snów.
Żar zresztą wylewa się z tego filmu bezustannie. I bynajmniej nie chodzi tylko o działające na zmysły ponętne kształty Catherine Zeta-Jones, dla której skrzący się emocjami występ u boku równie przyciągającego wzrok Antonio Banderasa był przełomem w karierze oraz momentem, w którym zwróciła na siebie uwagę także przyszłego męża – Michaela Douglasa. Jest gorąco, bo akcja toczy się tu w wiecznie skąpanych w słońcu terenach pogranicza Kalifornii i Meksyku, Anno Domini 1821. W kilku początkowych scenach można wręcz mówić o swoistym westernie, acz bardzo szybko historia ta – jak by nie patrzeć, nieraz przemielona przez film i telewizję – staje się czystym reprezentantem kina płaszcza i szpady. Nie ulega przy tym wątpliwości, że jednocześnie podrasowanym do standardów współczesnego kina akcji, której również jest tu bez liku. Dodajmy, że wzorowo zrealizowanej. Pod względem techniki i wykonania to bez wątpienia jeden z najlepiej wyglądających tytułów tego wdzięcznego dla widza gatunku.
Ale czy mogło być inaczej, skoro za produkcją opartą na pulpowych opowieściach Johnstona McCulleya stał cały zastęp hollywoodzkich wyjadaczy klasy A, z legendarnym choreografem walk Bobem Andersonem na czele. Oraz, ma się rozumieć, odpowiedni zastrzyk gotówki, ostatecznie i tak przekroczonej względem planu o jakieś dziesięć milionów amerykańskiej waluty. Ta później spokojnie, aczkolwiek bez wodotrysków, zdołała się zwrócić w kinowych kasach. Dziwne, że dopiero po siedmiu latach zaowocowało to sequelem, podpisanym tymi samymi nazwiskami oraz tytułem Legenda Zorro – mimo wciąż sporej wartości rozrywkowej już nie tak porywającym i ekscytującym jak pierwowzór, słabszym, a w końcu także ciut za bardzo splamionym komputerową ingerencją. Wróćmy zatem do Maski… – notabene ciekawie odcinającej się od swojej spuścizny za pomocą jednej tylko zmiany w nazwie – którą Campbell wybrał zamiast reżyserowania kolejnych bondowskich przygód, Jutro nie umiera nigdy. Czy dobrze zrobił? To już inna kwestia.
Fabuły nie trzeba specjalnie przytaczać, bo ta spod znaku Z niemal zawsze skupia się na ubranym na czarno hiszpańskim lisie i jego wierzchowcu o imieniu Tornado, którzy bronią cienkim, acz skutecznym orężem demokracji, niezależności sądów oraz praw uchodźców. Jest zatem ten dobry (Anthony Hopkins) i jest ten zły (Stuart Wilson, równie pięknie diaboliczny, co we wcześniejszym hicie ery VHS, Kolonii karnej, także autorstwa Campbella). No i jest kobieta, którą obaj kochają. I ona ginie. I potem ten dobry szuka okazji, aby zemścić się na tym złym, kiedy na horyzoncie pojawia się nieokrzesany młokos, który też chce przelewać krew, choć za inne rzeczy. Jest jeszcze jedna kobieta, w której kochają się wszyscy, bo to Zeta-Jones, chociaż każdy ceni ją w inny sposób. W końcu jest też zaufany pomagier tego złego (Matt Letscher) – kto wie, czy pomimo jednoznacznie pozytywnego nazwiska nie bardziej niegodziwy od swego szefa. Proste, prawda?
Dlatego też nieco ponad dwie godziny fabuły całkiem zgrabnie wypełniono jeszcze politycznym tłem, z którym, rzecz jasna, łączą się niecne plany tych bardzo złych ludzi. Ale wiadomo, że Zorro je pokrzyżuje, krojąc ich samych na maleńkie plasterki salami. A czyni to w spalonym słońcem i ciepłymi barwami obiektywie innego stałego współpracownika reżysera, Phila Méheux, oraz do taktów znakomitej, wydobywającej prawdziwe iskry spod nut muzyki Jamesa Hornera, którego ścieżkę dźwiękową we wspaniały, jakże klasycznie hollywoodzki sposób wieńczy śliczna ballada miłosna – swego czasu hit list przebojów – I Want To Spend My Lifetime Loving You w wykonaniu Marca Anthony’ego i Tiny Areny.
Podobne wpisy
Zresztą sfera audio całej produkcji ogólnie imponuje i to ona zapewniła twórcom jedyne wyróżnienia oscarowe – w kategorii najlepszych efektów dźwiękowych oraz montażu tychże (w obu przypadkach statuetki przyznano ekipie Szeregowca Ryana). Trudno się z tym nie zgodzić, bo do ekranu co chwila przykuwają nie wystrzały z karabinów, ale świszcząca w powietrzu broń biała i mocarne uderzenia (z) bicza, o innych okolicznościach przyrody nie wspominając. Z pewnością Banderas i spółka mogą być z siebie dumni, bo gdyby Douglas Fairbanks – prekursor widowiskowego machania lekkim metalem i efektownych lotów na linie przez pół scenografii – żył, to na pewno byłby wynikiem końcowym zachwycony.
A skoro pojawił się już na tapecie Szeregowiec…, to plany nakręcenia Maski Zorro sięgają jeszcze roku 1993, co w amerykańskim przemyśle filmowym jest raczej swoistym standardem. I to między innymi Steven Spielberg był brany pod uwagę przy obsadzaniu stołka dowodzenia. Gdyby na nim usiadł, być może w roli Zorro zobaczylibyśmy… Toma Cruise’a (tak, tak!). Szczęśliwie dla nas i ogólnego poczucia estetyki najsłynniejszy reżyser świata był już wtedy poważnie zajęty wspomnianym freskiem wojennym i z Cruise’em spotkał się dopiero w następnej dekadzie, na planie o wiele bardziej pasującego do emploi aktora saj-faja Raport mniejszości. Innym poważnym kandydatem był też Robert Rodriguez, lecz ten nie był w stanie zrezygnować z charakterystycznej dla siebie, wymownej przemocy, z którą latynoski facet w czerni z pewnością doczekałby się niechlubnej kategorii R. Potencjalna lista płac jest tu jeszcze dłuższa i znajdują się na niej również Sean Connery, Raúl Juliá, Penélope Cruz, Izabella Scorupco, a nawet… Shakira. Trudno wyrokować, czy z którymkolwiek z tych nazwisk przed i za kamerą byłby to jakkolwiek lepszy lub ciekawszy film – choć na pewno byłoby to mocno inne doznanie.
To pisząc, choć można narzekać na ciut rozwleczony finał i wypełniające historię już u jej podstaw schematy, trudno znaleźć w Masce Zorro jakieś wybitnie nieudane rzeczy. A to tylko utwierdza w przekonaniu, że Martin Campbell i jego ekipa sprostali zadaniu tchnięcia w starą legendę drugiego życia i wysmażyli film po prostu diablo dobry, który wydaje się nie poddawać upływającym dekadom. I w dodatku sugestywny, o czym niech świadczy ładnie podsumowujące projekt zwierzenie nie mniej ponadczasowej Catherine Zeta-Jones:
„Ludzie wciąż mówią do mnie po hiszpańsku. Jestem Walijką, lecz ten film z miejsca dał mi nową tożsamość”.