SYN MARNOTRAWNY – SEZON 2. Fatalne zakończenie
Na serial trafiłam zupełnie przez przypadek i zakochałam się w nim z jednego powodu – to, co wyprawia na ekranie Michael Sheen, zasługuje na wszelkie możliwe nagrody. Postać seryjnego mordercy, Chirurga, w którego wciela się Sheen, kradnie całe show; to właśnie on ma najlepsze teksty i najlepszy wątek ze wszystkich obecnych bohaterów. Jednak ogólnie produkcja jest dość niskich lotów proceduralem, z pozbawioną emocji resztą obsady oraz zagraniami rodem z taniego romansidła.
Fabuła drugiego sezonu skupia się na ucieczce Martina Whitly’ego a.k.a. seryjnego mordercy Chirurga z zakładu psychiatrycznego Claremont. Ale zanim do niej dojdzie, jego synowi Malcolmowi, pracującemu w nowojorskiej policji jako konsultant, przyjdzie zmierzyć się z konsekwencjami morderstwa popełnionego przez własną siostrę. A na ogonie siedzi mu wybitny profiler próbujący odkryć prawdę. Tytułowy syn marnotrawny na przestrzeni drugiego sezonu musi także skonfrontować się ze swoją mroczną naturą, uratować rodzinę przed niechybną zgubą oraz – po raz kolejny – udowodnić całemu światu, że nie jest jak jego ojciec, czyli nie ma zadatków na seryjnego mordercę.
Drugą odsłonę produkcji można podzielić na dwie części. 10 pierwszych odcinków upływa bez większych emocji, natomiast trzy ostatnie stanowią istną mieszankę wybuchową i sprawiają, że naprawdę żałuje się, iż produkcja nie dostała kolejnego sezonu. Właściwie już nigdy się nie dowiem, jak potoczyły się dalsze losy bohaterów, a przekonuję się o tym w momencie, gdy ta kwestia naprawdę mnie zainteresowała. Twórcy zostawiają widza z zupełnie nieprzewidywalnym cliffhangerem. Czy jednak finałowe odcinki czynią Syna marnotrawnego dobrym serialem? Otóż nie. Produkcja nie ma zbytnio pomysłu na siebie, co widać po kolejnych nic nieznaczących wątkach, jak również na przykładzie bohaterów, którzy na przestrzeni kolejnych odcinków praktycznie w ogóle się nie rozwijają. Do tego motywy pieczołowicie wprowadzane do serii przez pierwszą połowę sezonu zostają ostatecznie porzucone, przez co nie za bardzo wiadomo, po co się pojawiły i co miały wnieść do produkcji. Weźmy przypadek Ainsley, czyli siostry Malcolma. Wiemy, że zabiła człowieka, twórcy sugerują, że może mieć takie same zapędy jak ojciec, po czym znów zostaje „słodką” bohaterką, która nic sobie nie robi z tego, że dokonała morderstwa.
Aktorsko nie jest wcale lepiej w stosunku do poprzedniego sezonu. Większość aktorów gra poprawnie, nie wyróżniając się szczególnie. Zwłaszcza że ich bohaterowie są tak właśnie napisani – nijako. Największy problem mam z policjantką Dani Powell, w którą wciela się Aurora Perrineau. Naprawdę chciałabym, by wykrzesała z siebie choć trochę emocji, gdyż jej postać jest bardzo ważna dla rozwoju Malcolma, ale kiedy kwestie potencjalnie pełne uczuć wypowiada ze stoickim wręcz spokojem, mam wrażenie, że wielkiej kariery nie zrobi.
Gwiazdą serialu jest jednak Michael Sheen grający seryjnego zabójcę z dwudziestoma kilkoma morderstwami na koncie. To postać, której bez wątpienia kibicujemy od samego początku. Z jednej strony mamy „szalonego” mordercę, który lubi zabijać kobiety (ale nigdy własnych pacjentów), a z drugiej strony ojca, który pragnie naprawić relacje ze swoją rodziną i przy okazji nawiązać więź ze swoimi dziećmi. To właśnie on dostaje najlepsze sceny i teksty, a oglądanie go w akcji to czysta przyjemność. Widać, że walijski aktor przewyższa grą resztę obsady. Nie mówię, że pozostali aktorzy nie są utalentowani, a jedynie, że nie wykorzystują swojego potencjału.
Produkcja nie sprawdza się również w kwestii komentarza społecznego. Mamy bowiem świat ogarnięty pandemią, o czym wspominają bohaterowie, ale nikt nie nosi masek ani nie zachowuje dystansu społecznego. Nikt nie wspomina o tym, jak COVID-19 wpłynął na działalność policji. Wielka szkoda, że ten temat nie został w ogóle podjęty. Do tego mamy nawiązania do ruchu Black Lives Matter pod postacią wątku czarnoskórego detektywa Tarmela, który zostaje napadnięty przez swoich kolegów z policji. Oczywiście jest to ważny wątek pokazujący, jak biali ludzie traktują czarnych, ale to wciąż tylko mały wycinek prawdziwych problemów, z którymi osoby niebiałe muszą mierzyć się na co dzień. Podobnie jak temat pandemii, również ten zostaje niejako zamieciony pod dywan, po dosłownie jednym, dwóch odcinkach.
Niestety drugi sezon nie jest udanym powrotem ani dobrą produkcją jako taką. Wydaje mi się, że jest wiele podobnych tytułów, które prezentują się dużo lepiej. Jedyny powód, dla którego warto sięgnąć po tę pozycję, to brawurowy występ Michaela Sheena, który robi wszystko, by zapewnić widzowi rozrywkę na najwyższym poziomie. Czy mam poczucie zmarnowanego czasu? Trochę tak, ponieważ sam pomysł wyjściowy (syn seryjnego mordercy z problemami psychicznymi rozwiązuje zagadki kryminalne w Nowym Jorku) miał duży potencjał. Brak innych pomysłów na serial był prawdopodobnie przyczyną tego, że nie został on przedłużony. I wcale się nie dziwię. Na 13 odcinków tak naprawdę tylko trzy wzbudzały jakiekolwiek emocje, a to zbyt mało, by ponownie sięgnąć po Syna marnotrawnego.