COBRA KAI, sezon 5. Wciąż kopie tyłki! [RECENZJA]
9 września użytkownicy platformy Netflix ponownie przywdzieli kimona i pojawili się w swoim ulubionym dojo. Ten zapierający dech pojedynek dwóch sił, dwóch stylów walk zaprezentowany w serialu Cobra Kai właśnie wskoczył na piąty etap wtajemniczenia. Jestem już po seansie najnowszego sezonu i dzielę się swoimi wrażeniami, przy okazji snując refleksję nad tym, co tak naprawdę stanowi o sile tej, jak by nie patrzeć, fenomenalnej produkcji.
Mówiąc fenomenalnej, mam przede wszystkim na myśli to, że Cobra Kai jest dziś niepodważalnym hitem pomimo faktu, iż jeszcze kilka lat temu niewiele zapowiadało, że do takich rozmiarów ta niskobudżetowa wówczas produkcja urośnie. Nie miała znanych nazwisk w obsadzie. Nie była adaptacją komiksu, nie była produkowana przez znane studio lub cenionych twórców. Nie składała się z elementów fantastycznych, nie była też przesiąknięta przemocą lub seksem – tematami, które zawsze się sprzedadzą, niezależnie od formy. Nie była też tak nachalnie poprawna politycznie – można wręcz powiedzieć, że jedna z postaci jest tej poprawności zaprzeczeniem.
Jedyne, co Cobra Kai posiadała, to bardzo urzekający swą prostotą scenariusz, stwarzający obietnicę do ponownego spotkania ulubionych bohaterów. Pewne rachunki czekały bowiem aż kilkadziesiąt lat na to, by zostać wyrównane. Wszystko jednak w zgodzie z dawną szkołą i dawnymi zasadami, bez oglądania się na ducha współczesności. U swych podstaw Cobra Kai jest więc niczym innym jak twórczym follow upem i odniesieniem do dawnego kultu. A przy okazji historią do cna przesiąkniętą nostalgią.
Łączenie starego z nowym
Zaczęło się niewinnie, niejako eksperymentalnie. Na samym początku, w 2018, serial zadebiutował na platformie YouTube. Wytrzymał tam dwa sezony, ciesząc się sporą popularnością. Z niewiadomych przyczyn YT nie zdecydował się jednak kontynuować tej przygody, przez co serial przez chwilę nie posiadał własnego „domu”. Z pomocą przyszedł Netflix, wtłaczając w produkcję świeżą krew i spore pieniądze. Ten ruch oczywiście się opłacił, bo serial jeszcze w trakcie swojej emisji dość łatwo dorobił się kultowego statusu, porównywalnego z tym, którym do dziś cieszy się Karate Kid – macierzysty film, którego Cobra Kai jest sequelem.
To, co wydaje mi się najcenniejsze w Cobra Kai, a co bardzo dobrze wybrzmiewa w piątym sezonie, to łączenie starego z nowym. Bo to nie jest tylko serial dla tych, których pesel zaczyna się od ósemki. To przede wszystkim historia konfrontacji – odmiennych stylów i postaw ale także młodości z doświadczeniem. Przenikają się tu zatem przesłania rodem z kina coming of age, bo co niektóre brzydkie kaczątka na naszych oczach odnajdują własną wartość, radzą sobie z zaczepkami innych, budują silną osobowość. To też opowieść o nauce i drodze, jaką przeszedł Daniel LaRusso, w życiowej kreacji Ralpha Maccio, który choć zbudował na filozofii mistrza Miyagi silne filary, osiągając przy tym sukces i spokój, to jednak dotarł też do takiego punktu, w którym nie może dalej odwracać wzroku od panoszącego się zła, gdyż istnieje ryzyko, iż rozleje się ono na jego własnym podwórku.
O poszukiwaniu siebie
Przewagą piątego sezonu jest jego niezwykle charyzmatyczny, pełnokrwisty antagonista, dostarczający owemu złu bardzo autentycznej twarzy. Terry Silver, w brawurowej kreacji Thomasa Iana Griffitha, to kolejne wcielenie złego mistrza, który zatruwa umysły swych akolitów w celu realizacji własnych, chorych ambicji. Po trupach do celu – zdaje się być jego maksymą. Jest to jednak postać nad wyraz inteligentna, elokwentna, z którą, paradoksalnie, bardzo przyjemnie się obcuje. Doskonale wiedziałem, w jakim kierunku zmierza jego historia, momentami jednak łapałem się na tym, że chciałem spowolnić tę drogę do upadku, ceniąc sobie każdą chwilę spędzoną z Silverem, naigrywając się z tego, z jaką gracją pogrywa sobie z przeciwnikami.
Jego działanie stoi w totalnej opozycji do pokojowych nauk konkurencyjnej szkoły Miyagi-do, prowadzonej przez LaRusso wespół z Johnnym Lawrence’em – dawnym rywalem. Temu ostatniemu należą się osobne oklaski, ponieważ jest to postać, której przemiana wypada w tym serialu najciekawiej i najbardziej wiarygodnie, stanowiąc jednocześnie bardzo pocieszające uczucie oczyszczenia. Lawrence nie przestaje być sobą, co to to nie. Nadal drzemie w nim awanturniczy pazur. Ale jest to bohater, który wykonał szczery rachunek sumienia, przez co z postaci nielubianej za czasów Karate Kid wszedł w etap postaci budzącej jednocześnie sympatię i współczucie, aż do momentu, gdy po prostu zaczęliśmy lubić go bardziej niż LaRusso – czyż nie?
https://www.youtube.com/watch?v=sUR9PYwlNaA
Ci, co szukają w Cobra Kai wartkich scen pojedynków karate, oczywiście je otrzymają. W końcu wszystko tu kręci się wokół sztuki walki będącej metaforą okiełznania i ukierunkowania drzemiącej w nas siły. Całość posiada bardzo wyraźną lekkość stylistyczną, przypominającą klimat i bezpretensjonalność filmów z lat 80, w których kicz i umowność nie zrażały, tylko stanowiły rutynowy element składowy dzieła z gatunku sensacji. Pod tą realizacyjną warstwą drzemią jednak przesłania. Nade wszystko serial ten opowiada o poszukiwaniu siebie, ale także o przemianie i odkupieniu. O tym, że będąc podskórnie wciąż tymi samymi ludźmi, możemy do woli, z plastyczną gracją, modyfikować nasze umiejętności oraz sposób patrzenia na świat. Odwracać się od mroku i iść ku światłu.