NAWIEDZONY DWÓR. Wakacje z nudami [RECENZJA]
Co pierwsze przychodzi wam do głowy, gdy mowa o współczesnym kinowym filmie Disneya? Myślicie o animacjach dla całej rodziny? Myślicie o superbohaterskich blockbusterach ze stajni Marvel Studios? A może identyfikujecie przedsiębiorstwo Myszki Miki z Gwiezdnymi wojnami? Niezależnie co przyszło wam na myśl – a innych opcji jest jeszcze kilka – trzeba przyznać, że strategia Disneya w trafianiu do masowego odbiorcy nie ewoluowała tak znacznie, jak można było przypuszczać. Wciąż firma preferuje model familijny, a jakiekolwiek nowe franczyzy nie wchodziłyby w ich panowanie, sama produkcja i marketing to zazwyczaj ten sam sprawdzony schemat od bardzo dawna. Łatwo zapomnieć, że studio odpowiada również za okazjonalne filmy przygodowe, takie jak Piraci z Karaibów, Kraina jutra lub Wyprawa do dżungli – ich genotyp to kolejki górskie i inne atrakcje tematyczne w Disneylandzie, najsłynniejszym parku rozrywki na świecie. Pierwszy z wymienionych to był wielki sukces studia. Niechlubnych przypadków prób adaptacji takich atrakcji jest niestety więcej, a pierwszą z tych pechowych jest Nawiedzony dwór z 2003 roku. I oto po dwudziestu latach dostajemy jej powtórkę, w nieco innej wizji, wychodzącą w gorącym okresie wielkich lipcowych premier. Czy tym razem się uda?
Rollercoaster znajomych motywów
Nowy Orlean, samotna matka (Rosario Dawson) z dzieckiem rozpoczyna nowy rozdział życia w wystawnej posiadłości. Już nawet sam wygląd miejsca nie ukrywa faktu, który my jako widzowie znamy od początku, a być może i od obejrzenia trailera – gotyckie z zewnątrz, a obskurne od wewnątrz domostwo jest w istocie nawiedzonym domem. Niepogodzony ze stratą ojca chłopiec nie jest gotowy na kolejne dawki lęku, więc opiekuńcza matka musi podjąć odpowiednie kroki. W przepędzeniu złośliwych upiorów pomóc może tylko dziwaczna grupa outsiderów, na której czele stanie Ben Matthias (Lakeith Stanfield). To z jednej strony doskonały fotograf, a z drugiej pogubiony życiowo samotnik. Prezentuje się niczym udręczony detektyw przełamujący grozę cynicznym humorem, który pod pierzyną awanturniczej śmiałości chowa nieprzepracowane smutki. Do niego wkrótce dołączają ekscentryczny pastor (Owen Wilson), szalone medium (Tiffany Haddish) oraz zgryźliwy starszy historyk (Danny DeVito). Co może pójść nie tak?
Nawiedzony dwór sprzed dwudziestu lat skorzystał z identycznej taktyki co Piraci z Karaibów, wybierając pewien charakterystyczny gatunek, a w roli głównej obsadzając wielką gwiazdę. W przypadku pirackiej przygody strzałem w dziesiątkę był Johnny Depp, a przy familijnym filmie fantastycznym znakomitym wyborem wydawał się Eddie Murphy. Niestety to nie zawsze wychodzi, a mocna, pełna brawury reżyserska ręka to coś, co zapewniło powodzenie obrazu o przygodach Jacka Sparrowa, a brak tego elementu w przypadku komediohorroru sprawił, że publika o nim dziś w zasadzie nie pamięta. Korzystną sytuację jednak zapewnia to tym twórcom, którzy współcześnie spróbują zrobić to jeszcze raz. Sama kolejka górska, którą film jest inspirowany, pozwala nie ograniczać się z kreatywnością. W końcu sama atrakcja nie zajmuje się opowiadaniem historii, a jedynie podrzuca garść motywów.
Klątwa jednej perły
Niestety najnowszy film Justina Simiena powtarza niejako miałkość choćby Wyprawy do dżungli, tylko obierając sobie za cel inny gatunek, przez co porównania kończą się na ogólnym nastawieniu twórców. Ich kreatywność i przebojowość jest skuta przez kajdanki korpomyślenia, które zakłada stworzenie poprawnego produktu spełniającego wystarczającą liczbę bezpiecznych założeń. Studio jakby odgórnie narzuca im „dostateczność”. To odpowiedni produkt dla nieco starszych dzieci lubiących historie z dreszczykiem, które być może się nie znudzą, bo jest kolorowo, a prostych, kierowanych pod nie żartów jest bez liku. Gorzej jednak z dorosłymi, którzy na tym komediohorrorze zapewne będą walczyć z zaśnięciem. Gdy w 2003 roku Jack Sparrow schodził z rozpadającego się okrętu na ląd, czuliśmy, że jako widownia wchodzimy w ekscytujący świat „nieznanych wód”. W Nawiedzonym dworze wrażenie jest zupełnie przeciwne. Reżyser i scenarzystka, zamiast tworzyć, odtwarzają, zamiast bawić, odmóżdżają, a zamiast uczyć młodszych widzów czegoś ważnego, co najwyżej zaznaczają, że takowa lekcja była zaplanowana. Za dużo tu pędzenia po jałowej powierzchni, co budzi natychmiastowe skojarzenia z przejażdżką po parku rozrywki właśnie.
Znudzony dwór
Na poziomie pomysłu Nawiedzony dwór jest tak bardzo niewyszukany i nierozwinięty, że może to zażenować widzów z bogatą wyobraźnią lubujących się w stwarzaniu mrocznych historii. Przykładowo duchy, które powinny stać w centrum wizualnej atrakcyjności filmu, są nieciekawe. Nie zapamiętacie z tego seansu wyglądu żadnego upiora ani żadnej jego cechy charakterystycznej. Odbiorca o wyrobionym smaku, wychowany na Kinie Nowej Przygody, Pogromcach duchów czy nawet kinowej serii o Harrym Potterze – na Nawiedzonym dworze będzie kręcić nosem. Zatęskni za czasami, gdy twórcy nie bali się nawet w dziełach kierowanych do rodzin zawrzeć mroczniejszych motywów, stopniowo uczyć dzieci lęków i nie głaskali ich po głowach. Uderzali kontrastowymi emocjami, przekonywali do wyrazistego stylu opowiadania, a także nie uciekali od groteski, jednej z trudniejszych do balansowania form przedstawienia.
Z zalet można powiedzieć, że ekipa aktorska się stara – wystarczy spojrzeć na bawiącego się jak dziecko Danny’ego DeVito czy dążącego do różnorodnych póz Lakeitha Stanfielda albo bodaj najbardziej skutecznie komediową rolę Tiffany Haddish. Tymczasem nieodparty jest efekt zupełnego zaprzepaszczania ich potencjału. Każdy z wykonawców dostaje za mało intensywnych momentów, a za dużo niewyróżniających się scenariuszową rezolutnością. Dodajmy do tego postać reżysera Justina Siemena, wcześniej zaczynającego w niszowych projektach innego profilu z szansą na zabłyśnięcie w tak wyjątkowej konwencji, jaką jest komedia z elementami horroru. Twórca okazuje się optymalnym rzemieślnikiem. Umie sprawić, że film wygląda całkiem klimatycznie, wtórują mu udane prace scenografów czy kostiumografów, ale jednocześnie bez wyczucia gna z fabułą, bojąc się, że widz zorientuje się, jak błaha i oschła jest opowiadana przez niego historyjka. Najsmutniejszym symptomem takiego podejścia są sceny, które naśladują doświadczenie atrakcji w wesołym miasteczku, gdy tytułowe domostwo kręcone jest przy użyciu wirującego ruchu kamery, imitując stan osoby, która właśnie przejeżdża przez ekstremalną kolejkę górską – niestety, w filmie fabularnym nie robi to takiego wrażenia i jest stylistyczną ślepą uliczką.
Wyprawa do domu
Nawiedzony dwór jako rozrywka na lato nie żywi, ale tuczy; pozostawia wrażenie pozornej sytości, ale człowiek po nim szybko głodnieje. Familijne dzieło Justina Simiena spowija nikły cień błyskotliwości niegdysiejszych realizacji Kina Nowej Przygody z lat 70. i 80., a przy największych hitach lipca: Barbie i Oppenheimerze albo innym udanym filmie familijnym: Między nami żywiołami wygląda jak niemrawe przypomnienie, że nudny Disney wciąż pozostaje niezmienny. Kiedyś ta stabilność wydawała się cnotą, a dziś jest bezbarwną rutyną, która nie uratuje kin z bezdyskusyjnego kryzysu. W czasach gdy o duży sukces coraz trudniej, a twórcy coraz bardziej muszą się w tym celu napocić, „wystarczająca robota” to coś, czego przeznaczeniem może być co najwyżej streaming. Zamiast fatygować się całą rodziną na wyjście do kina na Nawiedzony dwór, zwyczajnie warto spożytkować ten czas na coś bardziej ekscytującego i angażującego.