Ranking: Filmy o nawiedzonych domach
W historii kina grozy motyw nawiedzonego domu wydaje się już tak wyeksploatowany, że współcześni reżyserzy, realizujący filmy o domostwach, w których straszy, już nawet nie silą się na oryginalność. James Wan w Obecności czerpie z prawdziwych wydarzeń sprzed kilku dekad, mocno je ubarwiając, lecz jednocześnie stylistycznie nawiązując do powstałych w latach siedemdziesiątych horrorów, Guillermo Del Toro sięga jeszcze dalej, czyniąc z Crimson Peak: wzgórza krwi XIX-wieczny romans gotycki, który mógłby uchodzić za ekranizację ówczesnej prozy, natomiast w takich filmach jak Paranormal Activity oraz Grave Encounters twórcy wydają się być bardziej zainteresowani możliwościami formuły found footage niż nowatorskim podejściem do tematu.
Są to zresztą jednostkowe przygody, wynikające bardziej z osobistej potrzeby ich twórców zmierzenia się z mitem nawiedzonego domu – choć zdarzały się wcześniej okresy, kiedy filmy o tej tematyce pojawiały się nader często (ostatnio na początku poprzedniej dekady), ich wzmożona obecność nie wydawała się być spowodowana modą ani oczekiwaniem publiczności. Jest to jednak motyw tak atrakcyjny, że nawet brak oryginalności nie przeszkadza twórcom i widzom. Być może wszystko zostało już powiedziane w tym temacie, a być może to, co pociąga nas w idei nawiedzonego domu kryje się nie w kolejnych wariacjach oraz urozmaiceniach, lecz w prostym przekazie, że to sam budynek może być w jakiś sposób opętany i zły, postawiony na fundamentach nadnaturalnej grozy.
Zanim w naszym rankingu przejdziemy do miejsc numerowanych, przyjrzyjmy się najciekawszym i najbardziej znaczącym filmom, które do pierwszej dziesiątki się nie dostały.
DOM NA PRZEKLĘTYM WZGÓRZU (1959)
Oczywiście horror Williama Castle’a nie jest pierwszym filmem o nawiedzonym domu, lecz wydaje mi się właściwym rozpocząć pochód po zamieszkiwanych przez duchy przybytkach właśnie od tego tytułu. Wcześniejsze dzieła są już w dużej mierze nieoglądalne, trącące myszką, a przede wszystkim kompletnie niestraszne, na czele ze słynnym The Uninvited (1944) z Rayem Millandem w roli głównej. Tymczasem Dom na Przeklętym Wzgórzu wciąż zaskakuje fabularnie, stwarzając jednocześnie klimat towarzyskiej zabawy z nie do końca jasnym przesłaniem – milioner zaprasza na przyjęcie urodzinowe swojej żony piątkę nieznajomych, którym oferuje po dziesięć tysięcy dolarów, jeśli odważą się spędzić noc w tytułowym domostwie. W rzeczywistości prawdziwa gra odbywa się między nienawidzącym się małżeństwem, lecz wszystko mogą skomplikować duchy zamordowanych w domu ludzi. A może to żywi okażą się bardziej niebezpieczni od straszących po korytarzach szkieletów?
Siła filmu Castle’a bierze się z dwóch rzeczy – po pierwsze reżyser, nie rezygnując z makabrycznych pomysłów jak kąpiel w kwasie, stawia na niczym nieskrępowaną zabawę biorącą się bardziej ze scenariuszowych niespodzianek niż efektownych scen grozy. Dziś ten dreszczowiec raczej nie budzi lęku, choć atmosferą bije na głowę większość opowieści o nawiedzonych domach. Po drugie, gospodarzem wieczoru i nocy jest Vincent Price, którego dystyngowana poza wraz z bardzo cierpkim poczuciem humoru oraz pewną dozą złowieszczości czynią z głównego bohatera postać cokolwiek ambiwalentną, acz niezwykle rozrywkową. Ostatecznie Dom na Przeklętym Wzgórzu tym właśnie jest – rozrywką, być może nie wysokich lotów, lecz nadal dającą sporo grzesznej przyjemności.
Rok później Castle nakręcił 13 duchów, inny horror o nawiedzonym domu, zaś oba filmy doczekały się po czterdziestu latach swoich remake’ów, bardzo efektownych i wystawnych, lecz gubiących po drodze tanią elegancję oryginałów.
LEGENDA PIEKIELNEGO DOMU (1973)
Grupka naukowców i spirytystów zbiera się w tytułowym domu, aby zbadać jego właściwości oraz potwierdzić złą sławę. Poznajemy również historię jego poprzedniego rezydenta, którego natura miała niemały wpływ na nazwanie domu piekielnym. Wyliczanka perwersji, jakiś się dopuszczał może przyprawić o ból głowy – narkomania, alkoholizm, sadyzm, bestialstwo, okaleczenia, morderstwa, wampiryzm, nekrofilia, kanibalizm oraz pełen wachlarz seksualnych praktyk. Wszystko zaś w pozornie naukowej otoczce, wśród samych profesjonalistów i znawców, z zegarem odmierzającym koniec eksperymentu. Ale czy zawodowe podejście uchroni ich przed gniewem pozagrobowych bytów?
Ta ekranizacja powieści Richarda Mathesona pod tytułem Hell House, według jego scenariusza odznacza się klasycznym podejściem do tematu z obowiązkowymi stukotami w nocy i atakami niewidzialnych duchów. Ale jest również bardziej dosłowna i efektowna niż wcześniejsze realizacje podobnego schematu – zboczenia poprzedniego właściciela zaczynają dominować nad naukowcami, którzy muszą strzec się przed zagrożeniami swojego ciała, jak i duszy. Efektowne to dzieło, spokojne i eleganckie (z niezwykłymi zdjęciami Alana Hume’a, podważającymi realistyczne podejście), przerywane coraz to drastyczniejszymi scenami ataków domu.
HAUSU (1977)
Nie ma takiego drugiego filmu jak Hausu. Obraz Nobuhiko Ôbayashiego jest popisem szalonej wyobraźni, gdzie słodkie pioseneczki zderzają się z makabrycznymi obrazami, sztuczność tego, co widzimy, uderza w nasze trzewia od pierwszych minut, a fabularna umowność, której bliżej do kina młodzieżowego, wcale nie powinna odstraszać wielbicieli horrorów.
Opowieść o siedmiu nastolatkach, które początek wakacji rozpoczynają od wyjazdu do domu ciotki jednej z nich, zaskakuje stylistyczną brawurą i witalnością, jaka zachodniemu odbiorcy najbardziej będzie się kojarzyć z kinem Sama Raimiego, a zwłaszcza Martwym złem 2. Posiadłość ciotki okazuje się być bowiem nawiedzona przez nią samą, zjadającą jedną dziewuszkę po drugiej, aby odrodzić się na nowo. Jeśli jednak odrzucić formę, okaże się, że fantastyczna historia jest tylko pretekstem do zaprezentowania momentu przejścia, seksualnej inicjacji. Ôbayashiemu potrzebne są do tego morze krwi, pourywane kończyny i złowrogi kot z zielonymi ognikami w oczach, lecz tematycznie Hausu bliżej do onirycznej Walerii i tygodnia cudów Jaromila Jiresa niż prześmiewczej grozy Raimiego.
HORROR AMITYVILLE (1979)
Jeden z najsłynniejszych horrorów o nawiedzonym domu, głównie przez fakt, że oparty na autentycznej historii rodziny Lutzów, którzy po przeprowadzce do nowego domu odkrywają jego przerażającą historię. W filmie widmo mordu wisi w powietrzu przez cały seans, zaś ofiarą dziwnie wyglądającego domu ma być przede wszystkim mąż i ojciec, z przerażeniem odkrywający, że staje się narzędziem potężnych sił. Kościół nie umie pomóc, a jedynym wyjściem staje się ucieczka, chyba że wpierw George Lutz chwyci za siekierę i zabije całą swoją rodzinę.
Ciekawie pisze o Horrorze Amityville Stephen King, doszukując się podstaw koszmaru w bardzo realnej groźbie szybko postępującego zubożenia głównych bohaterów. George, jako głowa rodziny, nie potrafi zapewnić finansowego bezpieczeństwa najbliższych, co wkrótce przekłada się na jego frustrację, strach, a w końcu furię. Nowo kupiony dom zaś staje się symbolem tego upadku, co wcale jednak nie wyjaśnia dziwnych i niepokojących sygnałów potwierdzających szatańską wręcz naturę budynku.
Film Stuarta Rosenberga jest zaledwie przyzwoitym horrorem, zmiażdżonym przez krytykę w dniu premiery, lecz wielce dochodowym. Doczekał się kilku złych sequelów oraz remake’u z Ryanem Reynoldsem, był niezliczoną ilość razy parodiowany, zaś ostatnio pojawił się na chwilę w Obecności 2 Jamesa Wana.
ZEMSTA PO LATACH (1980)
O horrorze Petera Medaka pisałem całkiem niedawno w cyklu Od szeptu w krzyk, zainteresowanych odsyłam zatem do tamtego tekstu. W skrócie – jest to opowieść o wdowcu, który wprowadza się do zabytkowego domu, pozornie wcale nie nawiedzonego. Lecz coś (lub ktoś) rzeczywiście tam jest, nękając bohatera dziwnymi odgłosami oraz niejako prowadząc go do odkrycia tajemnicy sprzed lat.
Ta opowieść o duchach ma zaskakująco logiczny przebieg oraz kilka scen, od których widz poczuć może sztywniejące włoski na swoim ciele. Podłoga w tym domostwie przyjemnie skrzypi, ale przede wszystkim jest to historia tytułowej zemsty na człowieku być może nieświadomym swojej winy. Klasyk.
DOM (1986)
Kultowa pozycja ery VHS. Horror Steve’a Minera o tytułowym domu, który niejako rozpoznaje swojego nowego właściciela i atakuje go tym, czego ten najbardziej się boi. Bohaterem filmu jest pisarz Roger Cobb, dziedziczący niezwykłą nieruchomość po samobójczej śmierci swojej ciotki. Wkrótce duch kobiety każe mu uciekać, a kolejne widma jak żywy trup jego przyjaciela z Wietnamu oraz zamieniona w potwora żona objawiają się Cobbowi w mało przyjaznych okolicznościach. Oczywiście głównemu bohaterowi nikt nie wierzy, lecz ten postanawia zmierzyć się z demonami przeszłości, zwłaszcza że dom może zaoferować mu coś w zamian – jego zaginionego syna.
Nonsensowny to film, lecz traktujący głupie pomysły z odpowiednią dozą lekkości i humoru. Dziś już raczej tylko dla oddanych fanów oraz tych, którzy mają w sobie dużo cierpliwości do trochę kiczowatej stylistyki horrorów tamtej dekady. Dom doczekał się trzech pseudokontynuacji – kolejne filmy, choć sygnowane tym tytułem, niewiele miały wspólnego z oryginałem, tak fabularnie, jak i stylistycznie. Dom II: następna historia był komedią fantastyczną, z horrorem mającą niewiele wspólnego, zaś Dom III (The Horror Show) mrocznym thrillerem o zmartwychwstałym psychopacie. Dopiero czwarta część nawiązywała do pierwowzoru, głównie za sprawą powrotu Rogera Cobba.
KOBIETA W CZERNI (1989, TV)
Słynniejszą ekranizacją powieści Susan Hill jest wersja z 2012 roku, z Danielem Radcliffe’em w roli głównej, lecz to telewizyjne przedsięwzięcie uważam za bardziej udane, zdecydowanie również straszniejsze.
Młody adwokat przyjeżdża do wielkiego domu stojącego na małej wysepce, aby uregulować sprawy majątkowe zmarłej niedawno właścicielki. Okoliczna społeczność ewidentnie boi się tego miejsca, a kolejne widmowe pojawienia się tytułowej kobiety zwiastują śmierć miejscowych dzieci. Bohater zaczyna coraz silniej odczuwać wpływ pogrążonego we mgle domostwa, z którego wydostać się można tylko podczas odpływu.
Sam budynek jest niekoniecznie nawiedzony (kobieta w czerni objawia się również daleko poza nim), lecz działa na podobnej zasadzie, jako miejsce, gdzie czai się śmierć, a przeszłość ma niebagatelny wpływ na obecne wydarzenia. Zagrożenie wydaje się przez dłuższy czas jedynie pozorne, w czym pomaga fakt utrudnionego kontaktu z kobietą w czerni – praktycznie zawsze widzimy ją z daleka, nieruchomą, sprawiającą wrażenie pogrążonej w żałobie, lecz dziwnie złowrogiej. I tylko jeden raz postanawia zbliżyć się do głównego bohatera tak, że bliżej nie można. W tej jednej scenie zaś wszystkim widzom serce odmawia posłuszeństwa.
LUDZIE POD SCHODAMI (1991)
Przez długi czas zastanawiałem się, czy umieścić ten tytuł w zestawieniu. Brak tu duchów, dom wizualnie niczym się nie wyróżnia, a horror nie przybiera kształtów fantastycznego zagrożenia. Ale domostwo z filmu Wesa Cravena zamieszkiwane przez małżeństwo (a może rodzeństwo?) pazernych psychopatów może stanowić współczesny ekwiwalent takiego miejsca, w którym grzechy swoich właścicieli żyją w ścianach i pod schodami, przypominając już bardziej krwiożercze i odczłowieczone bestie niż ludzi, jakimi byli. Nie są oni jednak nawet po części tak potworni, jak więżący ich szaleńcy.
O domu tym krążą od lat legendy, że znaleźć tam można fortunę. Nic więc dziwnego, że okoliczni przestępcy pewnego dnia włamują się do niego wraz małym, ale cwanym Głupcem, jak to wszyscy nazywają chłopaka. Zamiast łatwego łupu znajdują jednak prawdziwe kłopoty, bowiem mieszkający tam Kobieta i Mężczyzna wolą rozprawić się ze złodziejami na własną rękę, byle tylko ci nie rozgłosili, co znaleźli w środku.
Jest strasznie i śmiesznie, zwłaszcza, gdy Mężczyzna biega w skórzanym wdzianku i masce próbując ustrzelić nieproszonych gości. Nieprzypadkowo dom znajduje się w dzielnicy czarnoskórej społeczności, zaś potworami jest tu para białych wyzyskiwaczy. Kontekst społeczny, nieobcy Cravenowi, ukazuje dążenia zniewolonej społeczności w walce z białym ciemiężcą, choć reżyser Krzyku za dobrze się bawi, aby traktować swój film w kategoriach czegoś więcej niż rozrywki. Ciekawiej natomiast Ludzie pod schodami prezentują się jako wzorzec fabularny dla przyszłych realizacji z pogranicza kina grozy – o włamaniu do domu złego opowiada również francuski Livide, zawieszony gdzieś między makabrycznym horrorem a okrutną baśnią, oraz tegoroczny amerykański dreszczowiec Nie oddychaj.
SERIA JU-ON (2000-2016)
Zapoczątkowana przez Takashiego Shimizu historia klątwy, która koncentruje się wokół zwyczajnego domu w Tokio, liczy już dwanaście filmów, choć zanim cały świat dowiedział się o cyklu, a Amerykanie zainteresowali się realizacją remake’u japońskiego horroru, obrazów tych było zaledwie cztery. Dwa pierwsze nakręcone w chałupniczych wręcz warunkach oraz dwa kolejne przeznaczone już do kin charakteryzowały się nieuporządkowaną chronologicznie fabułą, licznymi niedopowiedzeniami oraz fatalistyczną atmosferą. Kilka wątków, które niemal zawsze kończyły się śmiercią swoich bohaterów – każdego, kto miał związek z tajemniczym domem ostatecznie czekał zły los i spotkanie z jednym z duchów ofiar poprzednich mieszkańców.
W ten sposób trudno było zaangażować się emocjonalnie z postaciami, lecz Ju-On nie jest jedynie ćwiczeniem ze strachu. Ukazuje beznadziejność sytuacji, w jakiej znaleźli się zarówno ludzie, jak i zmarli, połączeni klątwą, której nie mogą rozerwać. Dramat i jednych, i drugich polega na tym, że nikt z nich nie zastanie spokoju, a emocje, jakie towarzyszyć będą żywym podczas śmierci, zadecydują o ich dalszym losie. Koło zatem nie przestaje się kręcić, a kolejne filmy co rusz się pojawiają, choć ostatni, tegoroczny Sadako vs. Kayako, to już pastiszowy pojedynek zjaw z Ju-On oraz Kręgu. I ciekawostka – trzy amerykańskie filmy wliczane są do kanonu, bowiem dom w Tokio również i w nich odgrywa znaczącą rolę. Dwa pierwsze zrealizował sam Shimizu, który obecnie nie ma z cyklem już nic wspólnego.
SESJA DZIEWIĄTA (2001)
Prawdopodobnie najbardziej ponury film tego zestawienia. Ekipa zajmująca się usuwaniem azbestu dostaje zlecenie pracy w budynku dawnego szpitala psychiatrycznego. Mające trwać tydzień zadanie z każdym mijającym dniem wydaje się coraz bardziej niemożliwe – atmosfera miejsca mocno daje się we znaki bohaterom, a znalezione taśmy z sesji z jednym z dawnych pacjentów są jak płachta na byka. Tragedia wisi w powietrzu, choć do samego końca nie wiadomo, z jakiej strony przyjdzie zagrożenie.
Jeśli ktoś uwielbia psychologiczne horrory, które wchodzą pod samą skórę i zostają tam na długo, ten Sesję dziewiątą obejrzy z zachwytem. Jednocześnie jest to jak najbardziej film o nawiedzonym domu (w tym przypadku szpitalu) – coś złego czai się w pokrytych azbestem murach dawnej placówki, a pełna niedopowiedzeń akcja działa na wyobraźnię widza. Groza bierze się jednak nie tylko z niewyjaśnionych zdarzeń, lecz również z zachowania postaci, ich rosnącego niepokoju, poczucia niemocy i braku porozumienia z innymi członkami zespołu.
Film wyreżyserował Brad Anderson, reżyser późniejszego Mechanika (2004). W obu tych filmach psychiczny dyskomfort udziela się samym widzom, pozbawionym oparcia w swoim bohaterze i świecie, jaki widzimy jego oczami. Jeśli natomiast kogoś interesuje inny horror o nawiedzonym psychiatryku, może sięgnąć po nakręcony w konwencji quasidokumentu Grave Encounters (2011).