BLIŹNIACY. Jak ze SCHWARZENEGGERA zrobiono komika
W erze VHS była to jedna z najbardziej znanych komedii, którą każdy posiadacz magnetowidu musiał obejrzeć. Na ten kultowy status złożyło się wiele czynników. Płynący na fali Pogromców duchów Ivan Reitman, Arnold Schwarzenegger zręcznie wykorzystujący swoją umięśnioną posągowość w komedii, a także oprawa wizualna, za którą stał m.in. Andrzej Bartkowiak. Kolejne spotkanie Danny’ego DeVito i Schwarzeneggera na planie Juniora nie było już tak udane, chociaż za film wziął się ten sam reżyser. Czasy się jednak zmieniły, a kariery Reitmana i Schwarzeneggera zaczęły stopniowo wyhamowywać. To jednak, jak zapisali się w historii komedii, warte jest uwagi i pokazywania kolejnym pokoleniom zjadaczy kultury, żeby stali się kinomanami.
Kto by pomyślał, że w historii komedii zapisze się Arnold Schwarzenegger, mistrz kina akcji, odwieczny konkurent Sylvestra Stallone’a. Austriacki siłacz wygrał o włos, głównie dzięki owemu mozolnie szlifowanemu talentowi komediowemu. Stallone nigdy nie odważył się na większą skalę zaznajomić z tym gatunkiem filmów. I chociaż styl gry Schwarzeneggera w komediach zawsze wydawać się będzie nieco grubo ciosany, to w zetknięciu np. ze skaczącym wokół niego Dannym DeVito stał się niesamowicie ważnym, wręcz kluczowym dla klimatu filmu elementem.
Bliźniacy raczej nie zachęcają do trzymania dzieci pod kloszem, ale też ostrzegają, jak ułomne bywa pozostawienie dziecka na łasce opieki państwowej. Z dwojga złego lepszy chyba klosz – taki np. w postaci rajskiej wyspy, na której wychowywał się Julius Benedict, czyli ten doskonalszy z braci, wielki, umięśniony, nieprzeciętnie inteligentny, lecz kompletnie nierozgarnięty w praktycznym życiu. Drugi, Vincent, został wymyślony na zasadzie kompletnego przeciwieństwa – mały, niewykształcony, niewysportowany, co chwilę popadający w konflikty z prawem, ale mimo wszystko sprytny na tyle, żeby w swojej życiowej sytuacji jakoś przeżywać kolejne lata i wiązać koniec z końcem. Do czasu. Zetknięcie tych dwóch odmiennych osobowości w komedii jest starym jak kino sposobem rozśmieszania widzów. W relacji Juliusa i Vincenta z jednej strony widoczne są kolosalne różnice w podejściu do świata i ludzi, z drugiej zadziwiające podobieństwa w ocenianiu przeróżnych sytuacji. Vincent, gdyby miał posturę i umiejętności fizyczne Juliusa, potraktowałby zdzierających z niego haracze podobnie jak oni jego, czyli kilka razy rzucił nimi o ścianę. Julius, jak twierdzi, nie cierpi ludzi żywiących pogardę do logiki, co daje taki efekt, że rzuca nimi o ściany. Braciszkowie w sumie są podobni, chociaż diametralnie różni. Śmiejemy się z ich odmienności, a jednocześnie wzruszamy, niekoniecznie do łez, ale jednak, gdy tak radykalnie odróżnialni od siebie ludzie ostatecznie stają się sobie bliscy na specyficzny, bliźniaczy sposób. Kluczowa w tym zasługa Schwarzeneggera oraz mitu, który stworzył kilka lat wcześniej w kinie akcji.
Jak więc uczyniono z Arnolda Schwarzeneggera gwiazdę komedii? Pozwolono mu być sobą. Nie zmuszano do zachowywania się jak klaun czy też rasowy komik. Skonfrontowano jego posągowość rodem z Predatora z zupełnie innym środowiskiem. Arniemu zabrano karabin, przebrano i dosłownie przeniesiono do innego świata. Z jednej strony wciąż był sobą i nieco przypominał drewno, a z drugiej ten styl zachowania wykorzystano w filmie np. takim jak Bliźniacy. Zauważmy, że Julius Benedict jest tak samo silny i niepokonany jak Herkules czy Terminator. Charakter bohatera się nie zmienił. Zmodyfikowano jedynie otoczenie. Takie podejście, gdy grubo ciosany Schwarzenegger styka się z sytuacjami wymagającymi przymrużenia oka i częstego szczerzenia zębów w uśmiechu, okazał się strzałem w dziesiątkę. Danny DeVito dodatkowo wyzwalał swoim energicznym zachowaniem dowcipne zachowania swojego ekranowego brata. Stworzyli jeden z lepszych komediowych duetów ery VHS, a kto wie, czy nie w ogóle w historii gatunku. Gdyby tak przenieść ich zmagania ze sobą na deski teatru – byłby to murowany hit.
Tak się jednak nie stało, chociaż zapewne kilka podobnych wątków dałoby się w teatralnych komediach znaleźć. M.in. dlatego, że scenariusz Bliźniaków jest napisany bardzo uniwersalnie. Śmieszy niezależnie od wieku i poziomu intelektualnego. Ivan Reitman posiadał w szczytowym momencie swojej kariery ogromne wyczucie w kręceniu filmów zdolnych do poruszenia maksymalnie szerokiego grona widzów. Mieliśmy więc zwykle w jego filmach zestawienie bohaterów, z których jeden gorzej sobie radzi z życiem niż inni, odwieczną walkę dobra ze złem podaną w przystępny, lecz nietrącący banałem sposób oraz ideę współpracy i społecznikostwa, bez których człowiek nigdy do końca nie odniesie sukcesu, żyjąc w społeczeństwie rządzonym określonym systemem prawnym.
W Bliźniakach jest podobnie. Sprawnie zmontowana i napisana historia namawia nas do dania szansy nawet tym, którzy wydają się już na stałe zasiedlać tzw. margines. Być może by się tam nie znaleźli, gdyby inaczej ich życie się potoczyło. Na miano złego człowieka wg twórców filmu trzeba pracować znacznie solidniej, niż tylko nie oddawać długów, kraść czasem samochody i generalnie żyć, jakby się funkcjonowało w dżungli. Taki był Vincent, naznaczony piętnem sieroty, dopóki nie spotkał Juliusa. Tyle że Julius, mimo swojej wysokiej lotów moralności i cielesnej idealności, był równie niedostosowany do życia, co jego brat. Takim dwóm indywiduom przyszło zmagać się z ambiwalentną materią tego świata, dając nam widzom wiele nieskrępowanej radości, ale też poważniejszej refleksji. Bliźniacy nie są jedynie płytką komedią. To film o zetknięciu się społecznych płyt tektonicznych, sprzeczności, obcych ludzi, mimo że genetycznie spokrewnionych. Pouczająca historia pokazująca, co się może stać, gdy nie damy ludziom odpowiednich szans, tylko sugerując się jedynie biologicznym pochodzeniem, jednego arbitralnie uznamy za gorszego.
A poza tym dla mnie jako dozgonnego fana Arnolda Schwarzeneggera Bliźniacy są jednym z jego lepszych popisów komediowych.