MROCZNY RYCERZ POWSTAJE. Godne zwieńczenie trylogii

Tekst z archiwum Film.org.pl (7.08.2012). Autorem gościnnej recenzji jest Krzysztof Wiśniewski.
Cofnijmy się na moment jakieś kilkanaście lat, mniej więcej do połowy lat 90-tych. Polska przechodzi poważne zmiany ustrojowe, w sklepach króluje guma Turbo i Milky Way Magic Stars, a do kiosków trafia właśnie pierwszy numer Kaczora Donalda. To były prostsze czasy, to były lepsze czasy. Wtedy właśnie pewien kilkuletni chłopiec, szukając rozrywki na samotne popołudnie, trafił w telewizji na pewien niezwykły serial animowany. Była to produkcja o superbohaterze, ale nie takim zwykłym, obdarzonym nadludzką siłą Supermanie czy Hulku. Nie, ten heros nie miał żadnych specjalnych umiejętności, a jego główną bronią był strach, jaki wzbudzał w sercach przestępców. Jak to, myślał chłopiec, przecież to przestępców zawsze trzeba się bać, a nie bohaterów. Ale tak właśnie było – człowiek w kostiumie nietoperza atakował z cienia: szybko i skutecznie.
Zafascynowany chłopiec śledził jego zmagania z fascynującą gamą przeciwników w kolejnych odcinkach, poznał niesamowicie ludzką historię śmierci rodziców tego bohatera i smutne okoliczności, w jakich heros poznał swojego przyszłego pomocnika. Dzięki Batmanowi chłopiec nauczył się więc, że w życiu nie wszystko jest takie różowe. Potem przyszedł czas na filmy fabularne Tima Burtona, niezwykle często wyświetlane wtedy w tchnącej jeszcze komunistyczną otoczką Telewizji Publicznej. Szalony Joker, seksowna kobieta-kot oraz przerażający Pingwin… To były postacie, które śniły się po nocach, odpowiedź na niezwykle szarą rzeczywistość.
Minęły lata, chłopiec dorósł i niemal już zapomniał o Batmanie, tak brutalnie potraktowanym w trzeciej i czwartej części. Jednak Hollywood nie zapomniał i w 2005 roku Batman powrócił, za sprawą pewnego młodego, zdolnego reżysera. Magia znów zaczęła działać, tym bardziej że sprawnie opowiedziana historia robiła ogromnie realistyczne wrażenie. Batmana nikt z tej strony jeszcze nie ugryzł. Jednak pierwszy film był niczym w porównaniu z kontynuacją – mroczną i szaloną opowieścią o ludzkiej naturze. Nic więc dziwnego, że chłopiec miał ogromne oczekiwania względem kolejnego filmu, mającego być epickim zwieńczeniem całej trylogii. Poszedł do kina z nadzieją, że dostanie pełną zapierających dech w piersiach efektów, widowiskową opowieść, z nienachalnie widocznym przesłaniem i wyrazistymi postaciami. I to właśnie otrzymał.
Sam pomysł, by akcję Mroczny Rycerz Powstaje umieścić osiem lat po wydarzeniach z poprzedniej części nie był zbyt oryginalny, ale odważny. Na początku filmu dostajemy obraz Gotham czystego, pozbawionego przemocy, jakże różniącego się od tego miasta zbrodni, którym było we wszystkich poprzednich filmach i w serialu animowanym, nie mówiąc już o komiksach. Miasto, które w oryginale co tydzień staje na krawędzi upadku, tutaj zaznało ośmiu lat spokoju – znak, że Nolan zrywa z komiksową otoczką, jaka zawsze Batmanowi towarzyszyła. Jednak jest to spokój zbudowany na kłamstwie, a to nie podoba się wielu ludziom.
Przede wszystkim nie może podobać się samemu Bruce’owi Wayne’owi (zadziwiająco spokojny i profesjonalny jako Bruce i brutalnie zdeterminowany jako Batman), który na osiem lat zamknął się w swojej rezydencji i nie widuje nikogo poza swoim lokajem Alfredem. Okoliczności jednak zmuszą go do wyjścia z ukrycia. Jego historia w tym filmie to banalna, ale okraszona sporą dawką „epickości” opowieść o upadku i tytułowym powstaniu (i to wielokrotnym), co sprawia, że ogląda się ją z zapartym tchem. Zresztą już Mroczny Rycerz pokazał, że Batman przestał być głównym bohaterem swoich filmów – stał się zaledwie kanwą do osnucia wokół niej pozostałych, bardziej interesujących wątków.
Bane jako główny bohater
Prawdziwym głównym bohaterem jest Bane (Tom Hardy, który odegrał swoją rolę z niepokojącą dozą realizmu). On również nie zgadza się z porządkiem opartym na kłamstwie, dlatego postanawia kontynuować dzieło swych braci z Ligi Cieni i zniszczyć Gotham, jak i jego obrońcę. Bane to postać rewelacyjna – pojawia się znikąd, początkowo lekceważony przez Batmana staje się jego zgubą, doprowadza do całkowitego upadku Mrocznego Rycerza, obdziera go z godności i daje jedyną iskierkę nadziei, bo przecież there can be no true despair without hope. Następnie opanowuje Gotham i zaprowadza w nim własne porządki. Mało? Najbardziej fascynującą cechą Bane’a jest jego wygląd – wydaje się, że mamy do czynienia ze zwykłym najemnikiem, mięśniakiem bez rozumu, takim, jaki został przedstawiony w Batmanie i Robinie. Ten Bane jednak jest inny, co sugeruje już sama jego maska – zakrywając jedynie usta a odsłaniając pozostałe części twarzy jest odwrotnością maski Bane’a z tamtego filmu oraz z komiksów. Co ciekawe – na końcu jego historia (która i tak jest zagmatwana, a jej podstawą zdają się być stare, bliskowschodnie legendy), staje się jeszcze bardziej złożona i skomplikowana – jest to pierwszy nolanowski złoczyńca, któremu można współczuć. Wiele kontrowersji wzbudził jego głos – ja odebrałem go z niemałym zachwytem. Gdy otoczył mnie w kinie, chłonąłem każdą, wypowiadaną z niesamowitym namaszczeniem głoskę i nie mogłem się doczekać na kolejną kwestię postaci Hardy’ego. Wyobrażacie sobie, jak Bane zamawia pizzę?
Trzecią postacią, która jest świadoma kłamstwa, na jakim zbudowany jest porządek Gotham i nie może się z nim pogodzić jest jego autor, komisarz Gordon (świetny Gary Oldman). Ta postać jednak, na skutek nagromadzenia wątków pobocznych, straciła siłę, którą miała w poprzednich dwóch częściach. Gordon z ostatniego sprawiedliwego, szeryfa walczącego o ład i porządek, stał się człowiekiem, który musi uporać się z własnym kłamstwem. Wątek jego rodziny został zamknięty krótkim stwierdzeniem o odejściu żony, a sam komisarz połowę filmu spędza w szpitalu.
To ogromna szkoda, ale w pełni wynagradzają jego brak pozostałe postacie, których może nie jest tutaj tak dużo jak w ostatniej części trylogii X-Men, ale nadal mamy pokaźny zasób wątków, zgrabnie ze sobą połączonych. Mamy zatem ponętną i zmysłową Selinę Kyle, z której roli Anne Hathaway zrobiła coś zupełnie innego niż dwadzieścia lat temu Michelle Pfeiffer. Trudno w ogóle porównywać te dwie postacie, ale jedno jest pewne – na obie patrzy się z nieukrywanym zachwytem. Mamy Josepha Gordona-Levitta w roli dobrego gliny – Johna Blake’a. Gordon-Levitt spełnia wszystkie wymagania klasycznego „ciacha”, ale jednocześnie jego wątek śledzi się ze sporym zainteresowaniem.
Standardowo mamy również Alfreda, którego wątek, chociaż również obcięty, chwyta za serce. Michael Caine wspina się na wyżyny aktorstwa w poruszających scenach rozmów z Bruce’em Waynem. Morgana Freemana w w roli Luciusa Foxa jest stanowczo za mało. No i dochodzi jeszcze arcyciekawy wątek Mirandy Tate, który jednak psuje mi fakt, że Marion Cotillard nigdy jakoś specjalnie nie lubiłem.
Coś więcej
Wszystkie te wątki znajdują swoje rozwiązanie w finale filmu, który jest nagromadzeniem banałów i klisz z innych akcyjniaków. I podoba mi się to bardzo. Po wyjątkowo ciężkich pierwszych dwóch godzinach, podczas których obserwujemy psychologiczne rozterki bohaterów i wysłuchujemy dialogów na tematy związane z samą istotą sprawiedliwości, psychicznych załamań, a nawet społecznej rewolucji, następuje moment oddechu, w postaci pogoni za bombą, w której zegar odmierza sekundy do wybuchu. Nolan zresztą bardzo umiejętnie połączył tutaj elementy filmów akcji z kinem niemalże socjologicznym. Bunt w Gotham, wywołany przez Bane’a ma wyraźnie klasowy charakter. Przez pewien czas (chyba jednak zbyt krótki) obserwujemy życie Gotham pod okupacją Bane’a. Jednocześnie wyzwolenie przychodzi w sposób mocno komiksowy. Trudno uznać, że tak doświadczony reżyser jak Nolan nieświadomie nakręcił scenę, w której tłum opryszków strzela do policjantów seriami, a padają zaledwie dwie osoby. Mam raczej podejrzenie, że połączenie scen poważniejszych z tymi lżejszymi było całkowicie świadome, miało na celu dotarcie z filmem do szerszej publiczności, a przy okazji nawiązywało do komiksowego pierwowzoru. Takie zawieszenie realizmu odrzuciło większość krytyków, ja jedna uważam, że idealnie wkomponowuje się ono w film.
Jedną z rzeczy, o której muszę wspomnieć, jest wychwalana przez wszystkich muzyka Hansa Zimmera. Oczywiście jest genialna, tworzy napięcie i idealnie pasuje do poszczególnych scen, ja jednak nie mogę darować Nolanowi, że zerwał z klasyczną ścieżką dźwiękową z poprzednich Batmanów. Oczywiście wiadomo – nowa seria, nowe podejście, ale dla mnie muzyka ze starych filmów to pięćdziesiąt procent Batmana w Batmanie. Może właśnie dlatego dzieła Nolana ogląda się jakby nie były filmami o Mrocznym Rycerzu, a o jakimś innym facecie w stroju nietoperza, który po prostu jest do niego podobny.
Mimo wszystkich wad, których ja również wiele dostrzegam – ale są to raczej drobne szczegóły i nie psują ogólnego obrazu filmu – uważam Mroczny Rycerz Powstaje za godne zwieńczenie trylogii, film nieco tylko słabszy od wielkiego poprzednika i o wiele lepszy od Batman – początek. Jest to idealny film akcji, ze scenami sugerującymi, że mamy do czynienia z czymś więcej. I to mi się właśnie w tych filmach podoba, w odróżnieniu od Incepcji, która z założenia miała być czymś więcej, a okazała się zwykłym (chociaż bardzo dobrym) thrillerem. Oglądając ostatnią część trylogii, jak również wszystkie poprzednie, mogę powrócić do świata dzieciństwa, w którym Batman odgrywał niezwykle ważną rolę, a jednocześnie pozwolić sobie na chwilę refleksji. Najnowszy film Nolana oceniam jako arcydzieło skończone, być może trochę na wyrost, ale czym byśmy byli bez odrobiny sentymentów? Wszystkim niezadowolonym życzę, by spojrzeli na film pod tym właśnie kątem. A zadowolonych zapraszam na powtórny seans, ja wybiorę się na pewno.