search
REKLAMA
Artykuł

25-lecie BATMANA I ROBINA, wyjątkowego filmu Joela Schumachera

“Batman i Robin” mają już ćwierć wieku.

Filip Pęziński

12 czerwca 2022

REKLAMA

Dzisiaj mija dwadzieścia pięć lat od uroczystej premiery Batmana i Robina Joela Schumachera, czwartej części serii rozpoczętej przez Tima Burtona w 1989 roku. O filmie zrobiło się znowu głośno przy okazji ostatniej okrągłej, bo dwudziestej rocznicy wprowadzenia filmu do kin, kiedy reżyser podczas wywiadu dla magazynu internetowego „Vice” przeprosił fanów za swoje niesławne dzieło. Informacja pojawiła się w wielu nagłówkach innych internetowych serwisów, a reżyser nie pierwszy raz brał wtedy odpowiedzialność za porażkę obrazu z 1997 roku.

Oglądając dodatki do filmu zarejestrowane na potrzeby wydania DVD z 2005 roku, usłyszeć mogliśmy:

Byłem dorosły, byłem tego świadomy i zgodziłem się na to. Więc nie wytykam nikogo palcem, mówiąc: “Oni kazali mi to zrobić”, jasne? Brałem w tym udział.

Dużo ważniejsze wydają mi się inne słowa wypowiedziane podczas wywiadu dla „Vice”. Schumacher wspomina, że po Batmanie i Robinie traktowany był jak śmieć, czuł się, jakby zamordował dziecko. Czy rzeczywiście na to zasłużył? Przyjrzyjmy się historii produkcji filmu.

Produkcja filmu

Był czerwiec 1995 roku, Batman Forever rządził w kinach na całym świecie, batszaleństwo opanowało sklepy z zabawkami, gadżetami, restauracje McDonald’s, z przystanków autobusowych znikały plakaty widowiska, pozostawiając po sobie tylko dźwięk tłuczonego szkła. Warner Bros. nie chciało czekać, kuło żelazo, póki gorące. Od razu zwrócili się do Schumachera i jego ekipy z zamiarem stworzenia kontynuacji.

Wstępne prace zaczęto już w sierpniu tego samego roku. Jak wspomina sam Schumacher, swój pierwszy batfilm robił skromnie i niepewnie, z myślą, że może się uda. Przy Batmanie i Robinie wszyscy czuli się nieskrępowani i pewni swoich możliwości. Zespół nie miał czasu na ochłonięcie, nabranie dystansu, szybko okazało się też, że został pozbawiony tytułowej gwiazdy – Val Kilmer zajęty był pracą przy kinowym remake’u Świętego.

Studio chciało, żeby film był bardziej rodzinny, skierowany do dzieci. Nie objawiało się to tylko wprowadzeniem takich postaci jak Batgirl, z którą utożsamiać miały się dziewczynki, czy Bane, o którego istnieniu reżyser dowiedział się od pięcioletniego siostrzeńca, oraz dość infantylnym tonem (chociaż z wciśniętą zatrważającą liczbą dwuznacznych żartów), ale przede wszystkim wymaganiami względem produktów marketingowych. “Film ma być bardziej zabawkarski” – usłyszeć miał reżyser. Jakikolwiek powstały rekwizyt był, jak ujął to Schumacher, wyrywany twórcom z rąk, aby można było przygotować z niego formy pod zabawki. “Możecie to zrobić większe i lepsze?” – dopytywano. Chris O’Donnell, który powrócił w filmie do roli Robina, przyznaje po latach, że czuł się, jakby kręcił reklamę zabawek.

Kolejnym problemem były ogromne oczekiwania i entuzjazm, którymi otoczony był projekt. Reżyser wspomina, że inaczej aniżeli w przypadku poprzedniej części, każdy chciał z nim pracować. Liczne gwiazdy odwiedzały plan, przyprowadzały swoje dzieci. Zdarzało się, że po planie krążyło kilkaset niezwiązanych z projektem gości. Osoby odpowiedzialne za ochronę notorycznie konfiskowały kamery i aparaty fotograficzne, nowe kostiumy bohaterów ukrywane były przez pracowników planu, których zadaniem było chodzić wokół gwiazd i zasłaniać je specjalnie przygotowanymi plakatami. “Jezu, Joel, jestem przytłoczony”powiedział do reżysera George Clooney (zastępujący Vala Kilmera w roli obrońcy Gotham) po wejściu na plan, na co w odpowiedzi usłyszał: “Ja również”.

Oczywiście całej winy za niepowodzenie projektu nie można przypisać producentom i oczekiwaniom. Joel Schumacher miał krążyć po planie, krzycząc, żeby wszyscy pamiętali, że kręcą kreskówkę. Chciał też, co przy czwartej części serii było w pełni zrozumiałe, nadać całości świeżości. Szkoda, że osiągnąć to próbował, między innymi sugerując George’owi Clooneyowi, by nie traktował swojej postaci zbyt poważnie. Sam aktor zresztą nie rozumiał mroku i smutku, które zwyczajowo przypisywano jego bohaterowi – twierdził, że przystojny miliarder, playboy i posiadacz wszystkich tych niesamowitych gadżetów nie ma powodów do dalszego rozpamiętywania traumy z dzieciństwa. Zaskakująca może być także teza reżysera, według której gloryfikowanie piękna i seksualności to część pracy przy filmie o Batmanie (stąd zupełnie nie rozumiał, skąd oburzenie wokół gumowych sutków na kostiumach tytułowych bohaterów).

Druga strona medalu

Nie należy też zapominać o drugiej stronie medalu – Batman i Robin to widowisko o wielkiej skali, co widać w pomysłowych scenografiach, całych ulicach zbudowanych w studiach filmowych, tłumach zatrudnionych statystów, odważnych projektach, ogromnych posągach, świetnym soundtracku. Trzeba powiedzieć sobie jasno – Batman z 1997 roku to dzieło pasji i radości tworzenia, nie ma tu mowy o braku pomysłów czy szaroburych obrazkach znanych z wielu współczesnych filmów rozrywkowych. To także wzorowe kino dla najmłodszych – kolorowe, pełne akcji, trafnych morałów (“Zabijać potrafi każdy, prawdziwą władzę ma ten, który daje życie” – mówi Batman do Mr. Freeze’a w finale filmu). Jako kilkulatka, w późnych latach dziewięćdziesiątych, trudno było oderwać mnie od przyniesionej z wypożyczalni kasety VHS. Figurki z filmu wciąż znaleźć można w przykurzonym kartonie w mieszkaniu moich rodziców, a ja niemal przed oczami mam reklamę telewizyjną je promującą. W końcu – ktokolwiek widział film, nigdy nie zapomni nieśmiertelnych punch-line’ów Schwarzeneggera, wspomnianych już gumowych sutków czy batkarty kredytowej. Sami zadajcie sobie pytanie, ile pamiętacie z blockbustera, na którym byliście w kinie rok temu.

Scenarzysta filmu, Akiva Goldsman, podkreśla jeszcze jedną niezwykle ważną kwestię:

Przyczyną tego, że komiksy nie poddają się czasowi, jest to, że postaci są trwałe. Przedstawia się je w różny sposób. (…) One się zmieniają i zmienia je świat w zależności od czasu i okresu historycznego. Bez tych odrzuconych i może mniej udanych zakrętów, nigdy nie powstałby Powrót Mrocznego Rycerza [jedno z największych osiągnięć amerykańskiego komiksu, które wyciągnęło postać Batmana z głębokiego kryzysu wydawniczego – przyp. red.].

Czy gdyby Joel Schumacher nie zaprowadził Batmana w rejony campu, infantylizmu i nieporozumień, kiedykolwiek zobaczylibyśmy Batmana – Początek czy Mrocznego Rycerza? Raczej nie. Osobną kwestią, przy okazji filmów Nolana, pozostaje niesprawiedliwość dziejowa, wobec której Joel Schumacher nie po raz pierwszy i pewnie nie ostatni przepraszać musi za pełen pasji film, o którym myślę tylko i wyłącznie z uśmiechem i sentymentem, a Christopher Nolan za swój pokraczny, nudny i pozbawiony widocznej radości tworzenia finał trylogii Mrocznego Rycerza, Mroczny Rycerz powstaje, przepraszać nigdy nie będzie musiał.

Gorzkie tłumaczenia Schumachera – “chciałem tylko dostarczyć rozrywki” – wydają się zwyczajnie smutne. Joela Schumachera nie ma już dziś na tym świecie, ale na pewno nie miał powodów do przepraszania i przykro mi, że umarł, wierząc chyba, że jego dziecko to niechciany bękart popkultury. Nic bardziej mylnego.

Filip Pęziński

Filip Pęziński

Wychowany na "Batmanie" Burtona, "RoboCopie" Verhoevena i "Komando" Lestera. Miłośnik filmów superbohaterskich, Gwiezdnych wojen i twórczości sióstr Wachowskich. Najlepszy film, jaki widział w życiu, to "Najpierw strzelaj, potem zwiedzaj".

zobacz inne artykuły autora >>>

REKLAMA