HULK. Niedoceniona ekranizacja komiksu
Dawno, dawno temu, zanim kinami na całym świecie rządziło filmowe uniwersum Marvela, jego bohaterowie pojawiali się w solowych, niezależnych od siebie filmach. Co za tym idzie – w innych inkarnacjach, niejako przecierając szlaki kina superbohaterskiego, z lepszym i gorszym skutkiem artystycznym i komercyjnym. Tak oto powstała trylogia o Spider-Manie, tak światło dzienne ujrzał Daredevil z Benem Affleckiem, tak też, w roku 2003, na ekrany wszedł Hulk w interpretacji Anga Lee.
Powiem od razu, żeby nie było wątpliwości – to moja ulubiona komiksowa produkcja z tamtego czasu. Trochę pod prąd, bo ani Hulk nie był wielkim sukcesem komercyjnym, ani artystycznym, ale nie zamierzam w tym tekście zawracać kijem Wisły i przekonywać kogokolwiek do polubienia tej wersji przygód zielonego olbrzyma, bo paradoksalnie świadomy jestem tego, co może w niej przeszkadzać. Uważam niemniej, że spojrzenie Lee na tę postać jest do tego stopnia interesujące (i odmienne, nawet na tle aktualnych komiksowych adaptacji), że warto przyjrzeć się mu ot tak, bez okazji. Co też po kolejnej powtórce czynię.
Hulk jako postać to bodaj mój ulubiony bohater marvelowski, co też pewnie wpływa na moją sympatię do filmu. Uważam motyw dwojakiej natury za nader interesujący, stąd też potraktowanie monstrum jako metafory wewnętrznych demonów Bruce’a Bannera i dodanie mu podłoża w formie toksycznych relacji z ojcem, jak i traumy z dzieciństwa, traktuję jako strzał w dziesiątkę i rewelacyjny sposób na pogłębienie psychologiczne tej postaci. Brakowało mi tego w drugim solowym filmie, reboocie, już wchodzącym w skład kinowego uniwersum. Ten wyznawał filozofię Hulk smash! – z czysto rozrywkowego punktu widzenia słuszną, szczególnie gdy mówimy o niesionym gniewem stworze, ale jednak nieco płytką.
Tymczasem Banner u Lee to ofiara – głównie ukazanych w prologu eksperymentów, które same w sobie sprawiły, że monstrum zostało uwolnione wiele lat później, ale też wspomnianej wyżej traumy, dramatycznego wydarzenia wypieranego przez niego wiele lat, stopniowo wychodzącego na światło dzienne w trakcie trwania filmu. Wrogiem głównego bohatera jest tak naprawdę on sam, jego historia i cały ten osobisty dramat, dodatkowo uosobiony przez ojca. To bardzo świeże i oryginalne podejście, zgoła odmienne od innych superbohaterskich originów. Uwalniając Hulka, Banner uwalnia też wszystko to, co siedziało w nim od zawsze. Koszmary, które nękały go od dziecka, wychodzą ostatecznie na wierzch, kształtując się w jednolitą historię. Dużo w tym osobistej tragedii i swoistego fatalizmu. Hulk tutaj nie jest tak naprawdę żadnym superbohaterem. Jest efektem działań człowieka, który swoje dziecko potraktował jako obiekt doświadczalny. Nie walczy ze złem z poczucia słuszności i obowiązku wobec ludzkości – walczy, bo musi, tylko i wyłącznie z osobistych pobudek, co ma oczywiście swoją kulminację.
W związku z taką interpretacją postaci tempo filmu jest dość niespieszne. To też nie jest normą w kinie superbohaterskim i wyróżnia się nawet na tle pozostałych produkcji z tamtego czasu. Przewrotne, że taki wybór padł akurat na postać kojarzoną z ogólną rozwałką, stąd też rozumiem osoby krytykujące taką decyzję – mnie, jak wspomniałem, podoba się takie podejście, bo jest bardzo odświeżające i udowadnia, że do scenariusza podeszło się nie jak do adaptacji komiksu per se, ale jak do – po prostu – filmu, gdzie pozwolono sobie na trochę swobody.
Podobne wpisy
Akcji zresztą mimo wszystko nie brakuje, uważam wręcz, że jest jej ilościowo w sam raz – pod tym względem highlightem filmu jest długa sekwencja walki Hulka z wojskiem na pustyni, gdzie Lee w pełnym przekroju ukazuje jego moce – nadludzką siłę, wyjątkowo dalekie i wysokie skoki, szybkość i refleks, a wszystko zilustrowane zostaje świetną ścieżką Danny’ego Elfmana, bezproblemowo odnajdującego się w konwencji – zarówno jego action score, jak i etnicznie brzmiące utwory z wokalizami fantastycznie spajają się z obrazem i wizją reżysera. Nie będzie chyba przesady w stwierdzeniu, że tak dobrze brzmiących score’ów brakuje w dzisiejszym kinie superbohaterskim, gdzie niestety muzyka wypada w większości płasko i jest z reguły niezauważalna.
Trochę gorzej jest w kwestii scen statycznych, które jakkolwiek są nieraz ciekawe wizualnie, tak psute przez mocno drętwe dialogi i nie tyle złe, co teatralne aktorstwo. W jednej scenie dostajemy doskonałe pierwsze wystąpienie Hulka, robiącego demolkę w laboratorium, by za chwilę krzywić się na widok Erica Bany powoli naśladującego ustami mocne bicie serca, przy wpatrującej się w niego pustym wzrokiem Jennifer Connelly. Jasne, poważna konwencja wymaga surowości, ale mało niekiedy w tym życia i energii. Zdecydowanie lepiej wypadają tu postaci drugoplanowe. Ojciec Bannera jest mocno przerysowany i rzuca kiepskimi tekstami, ale Nick Nolte na szczęście jakoś potrafi to wybronić. Chyba najbardziej wiarygodnie wypada za to Sam Elliot jako generał Ross – żadna to skomplikowana postać, ale dobrze się go ogląda, nie tylko ze względu na idealnie przystrzyżony wąs.
Mówiąc o stronie wizualnej nie sposób zwrócić uwagi na zabieg który jest ewenementem, jeśli chodzi o kino supebohaterskie, a nie wiem, czy i nie kino w ogóle. Mowa o dzieleniu ekranu na kilka części, tak, by wyglądał jak złożony z paneli komiksowych. To ciekawy pomysł, choć nie zawsze trafny, i tak jak czasem dobrze urozmaica scenę i pozwala pokazać naraz kilka perspektyw, tak innym razem sprawia wrażenie bezsensownego przekombinowania. Dużo lepiej wypadają drobniejsze zabiegi montażowe, takie jak płynne przejścia z jednego obrazu do drugiego czy stopniowe pojawianie się kolejnego kadru na ekranie.
Podczas ostatniego seansu szczególną uwagę zwróciłem na samą postać Hulka pod kątem wykonania, wszak po 13 latach CGI mogło się brzydko zestarzeć i odstraszać. Tymczasem nie – abstrahując od samego designu Hulka, o którym niżej, jest to naprawdę porządna robota, która broni się i po takim czasie, a przy tym wypada dużo lepiej niż kolejny projekt bohatera z wspomnianego wyżej rebootu. Co zaś się tyczy samego designu – Hulk jest, hm, zbyt jasny i ma zbyt dziecięcą twarz. Zbyt jasny, bo wygląda trochę jak z plasteliny; tutaj bije go na głowę wersja z kinowego uniwersum (od Avengers wzwyż). Natomiast dziecięca twarz… cóż, może i jest świadomym zabiegiem, bo dużo się w filmie mówi o Hulku jako tym prawdziwym dziecku swojego ojca. W każdym razie nie do końca udanym, bo w pewnych scenach odbiera mu trochę grozy i czyni nieco, jak by to ująć, pociesznym?
Więc tak, ten film ma wady, które rozumiem, że mogą komuś przeszkadzać. Jak wspomniałem wyżej – nie próbuję go bronić, bo wydaje mi się, że ich tolerowanie wymaga wcześniejszej akceptacji wizji, którą zaserwowano. Powaga (ale bez zbędnego nadęcia!), próba zgłębienia postaci, dawkowanie akcji, wolne tempo – rzeczy, których osoba nastawiona na „akcja, wybuchy, rozwałka, ciągła dynamika” (do czego dzisiejsze kino superhero nas przyzwyczaja) nie wybaczy. Hulk bez wątpienia jest inny niż pozostałe filmy gatunkowe. Warto dać mu drugą szansę właśnie ze względu na tę inność i spojrzeć pod takim kątem. Być może wtedy potraktuje się go jako swoisty drugi oddech.