MIŁOŚĆ NA PIERWSZĄ STRONĘ. Słodkie g***o

On (Piotr Stramowski) – syn pierwszej pani prezydent w historii Polski. Ona (Olga Bołądź), jak głosi promująca film i nawiązująca do dialogu z Notting Hill piosenka – „zwykła dziewczyna, która prosi o miłość”; kobieta po przejściach, zarabiająca na leczenie i utrzymanie córki jako paparazzi (tudzież „paparuch”, jak to konsekwentnie powtarzają bohaterowie). Dochodzi do spotkania, rodzi się uczucie, na drodze którego nie stają jednak ewidentne różnice klasowe (na taką, zanurzoną w polskiej rzeczywistości, komedię romantyczną jeszcze przyjdzie nam poczekać), ale zbiegi okoliczności oraz intrygi knute przez byłych, zawistnych partnerów. Resztę dopiszcie sobie sami, jestem pewien, że ją znacie.
Miłość na pierwszą stronę to filmowe dziwactwo – zachęcające, za sprawą kliszowych zabiegów fabularnych i formalnych, aby traktować je w kategoriach prostackiej komedii romantycznej, a jednocześnie stawiające się ponad przeciętnym przedstawicielem gatunku, czego przejawem jest wątek metafilmowy. Bohater grany przez Stramowskiego jest bowiem nie tylko synem głowy państwa, ale również filmoznawcą, prowadzącym zajęcia na uniwersytecie, podczas których miota banałami na temat Słodkiego życia i Casablanki. Podczas pierwszego wykładu opowiada jednak swoim studentom, a jakże, o schematach, którymi rządzą się komedie romantyczne: „W większości komedii romantycznych kobieta z przeszłością i mężczyzna po przejściach, wpadają na siebie, plumka jakaś tam muzyczka w tle i… bum, zakochują się”. Przez następne półtorej godziny film Sadowskiej powiela, w najbardziej bezwstydny i pozbawiony cienia oryginalności sposób, wszystkie możliwe schematy, traktując scenę wykładu niczym dyplom, zaświadczający o samoświadomości twórców. Rozpatrywać należą ją tymczasem w zupełnie innej optyce – jako dowód na to, że filmowy grzech, jakim bez wątpienia jest Miłość na pierwszą stronę, jest podwójnie ciężki, bo popełniony z całkowitą premedytacją.
Winy upatrywałbym w pierwszej kolejności w postaci scenarzysty – Mariusza Kuczewskiego. Autora odpowiedzialnego m.in. za cztery ostatnie Listy do M. oraz Underdoga. Dotychczasowe portfolio, eufemistycznie mówiąc, nie powala, a Miłość na pierwszą stronę stanowi kolejne „wybitne” osiągnięcie w jego scenariopisarskim dorobku. Filmoznawcze odniesienia, cytaty z Notting Hill, Titanica, Felliniego, świadczą o kinowym obyciu, ale jest to obycie narwanego studenta pierwszego roku (z całym szacunkiem do wszystkich studentów!), który myśli, że zabłysnął erudycją, skoro napisani przez niego bohaterowie potrafią przerzucać się przez minutę anglojęzycznymi kwestiami z ulubionych filmów („You talking to me?”).
Szczytem intertekstualnej gry z historią kina jest w filmie Sadowskiej i scenariuszu Kuczewskiego odwzorowanie sceny ze Słodkiego życia: warszawska fontanienka staje się Fontanną di Trevi, Stramowski przeistacza się w Marcella Mastroianniego, a Bołądź – w Anitę Ekberg. Gdy oglądałem ten fragment, do mojej głowy przebojem wdarł się cytat z kultowej już dyskusji Piotra Czai z Tomaszem Raczkiem. Rozgorączkowany scenarzysta Kac Wawy próbował dociec, dlaczego recenzentom nie podoba się scena, nawiązująca do pierwszego Kac Vegas: „Dlaczego jak grubas, z dość debilną twarzą, siusia do basenu Mike’a Tysona, to jest śmieszne, a jak chłopaki sikają pod palmą w Warszawie, to już śmieszne nie jest?”. Tutaj przypadek jest podobny – poddajmy go zatem krótkiej analizie. Dlaczego, jak Mastroianni i Ekberg kąpią się w rzymskiej fontannie, to jest piękne, romantyczne i porywające, a jak Bołądź i Stramowski powtarzają to samo w centrum Warszawy, to cała magia gdzieś ulatuje? Być może dlatego, że u Felliniego ta scena, poza tym, że obłędnie sfilmowana i zagrana, jest precyzyjnie skonstruowana i służy konkretnemu celowi: Marcello, porwany przez zauroczenie hollywoodzką gwiazdą, doznaje swoistego „odczarowania”. Romantyczna atmosfera ulatnia się w przeciągu sekundy: woda przestaje płynąć, Rzym zaczyna budzić się do życia. Kruchość uczucia i efemeryczność chwili zapisana na fragmencie celuloidu. W Miłości na pierwszą stronę podobna scena upchnięta jest gdzieś pomiędzy kopciuszkowy bal a kolejny, idiotyczny twist, rozdzielający bohaterów przed wielkim finałem – nie wynika organicznie z rozwoju fabuły, nie mówi nam kompletnie nic nowego o postaciach; jest jedynie pustym nawiązaniem, świadczącym co najwyżej o żywotności arcydzieła Felliniego.
Podobne:
Spadanie to forma latania
Najbardziej szkoda w tym wszystkim, jak to zwykle bywa, aktorów. I nie chodzi mi w tym momencie o Olgę Bołądź i Piotra Stramowskiego, których kariery stoją w miejscu, odkąd związali się zawodowo z pożałowania godnymi produkcjami Patryka Vegi. Chodzi w pierwszej kolejności o Małgorzatę Koleśnik, która najpierw objawiła się polskiemu kinu za sprawą fenomenalnej roli w Sweat Magnusa von Horna, a następnie przypieczętowała ten sukces udanym występem w Innych ludziach Aleksandry Terpińskiej. W filmie Sadowskiej rozmienia swój talent na drobne, kreując postać wybitnie jednowymiarową, której głębię próbuje się nadać w ostatnich kilkunastu minutach – po tym, jak z ujęcia na ujęcie Amanda staje się porządnym człowiekiem i w krytycznym momencie ratuje związek protagonistów. Miłość na pierwszą stronę to krok w zdecydowanie złym kierunku: karykatury, schematu, aktorskiej stagnacji. Na jeden można sobie pozwolić, kolejne prowadzą nieuchronnie ku przepaści.
Doskonale wie o tym zapewne Rafał Zawierucha, który może pochwalić się w tym roku niezwykłą passą. Role w Gierku, Niewidzialnej wojnie i Zołzie skutecznie zacierają łatkę pierwszego polskiego aktora, który wystąpił w filmie Quentina Tarantino, powoli upychając go do szuflady z najgorszymi rodzimymi produkcjami. Mimo wszystko, w Miłości na pierwszą stronę błyszczy, będąc jednym z nielicznych pozytywnych elementów filmu. Co prawda, trudno nie złapać się za głowę, gdy pozując nago, z aparatem fotograficznym między nogami, pyta swojej filmowej ukochanej: „Czy przyostrzyć?” – na ogół stanowi jednak solidnego sidekicka dla głównej bohaterki. Bawi się swoją rolą, nigdy nie biorąc jej na serio – jako jedyny wydaje się mieć świadomość, w jakiego rodzaju produkcji występuje. Bije od niego autentyczność, której ze świecą szukać w spiętym Stramowskim, nijakiej Bołądź czy pseudoluzackim Damięckim.
„Spadanie to forma latania” – mówi w jednej z ostatnich scen filmu główna bohaterka, odrzucając tym samym desperackie zaręczyny byłego partnera. Forma, którą Sadowska, jak się wydaje, opanowała do perfekcji. Jej kariera reżyserska od kilku lat leci bowiem na łeb, na szyję – pamiętam, jak w 2016 roku, podczas festiwalu Transatlantyk, wciskała Edwardowi Nortonowi DVD ze Sztuką kochania. Historią Michaliny Wisłockiej. Czy tak samo chętnie wręczyłaby mu nośnik z Dziewczynami z Dubaju albo Miłością na pierwszą stronę? Może pora zacząć kręcić lepsze filmy, albo poświęcić się muzyce na pełen etat.