ZOŁZA. Jeżeli potraficie, wybaczcie
Ile w Ilonie Łepkowskiej z tytułowej Zołzy? Mam nadzieję, że niewiele. Anna Sobańska, główna bohaterka najnowszego scenariusza polskiej „królowej seriali”, to postać wyjątkowo odpychająca, narcystyczna i toksyczna. Okropna szefowa i beznadziejna matka, przedkładająca życie zawodowe nad rodzinne; pieniądze, kontrakty i statuetki nad relacje z mężem (Artur Żmijewski), synem (Nikodem Marecki) i córką (Zofia Domalik). Mimo wszystko to w jej towarzystwie dane nam będzie spędzić ponad półtorej godziny – jeżeli oczywiście zignorujemy nadciągające zewsząd ostrzeżenia i zakupimy bilety na najnowszy film Tomasza Koneckiego.
Opowieść wigilijna
Scenariusz Łepkowska oparła na książce własnego autorstwa – wypełnionej motywami autobiograficznymi Idealnej rodzinie. Proweniencję literacką czuć najmocniej w pierwszoplanowym wątku paranormalnym, nadającym filmowi Dickensowskiego klimatu. Gdyby Zołza nie była adaptacją konkretnej powieści, to śmiało można by ją wziąć za wyjątkowo specyficzną ekranizację Opowieści wigilijnej. Mamy tutaj do czynienia właściwie z bliźniaczym schematem fabularnym – zgryźliwą, nader nieuprzejmą postać, która przechodzi wewnętrzną przemianę, gdy w jej życiu zaczynają pojawiać się zjawy. W tym wypadku: stare małżeństwo (Anna Dymna i Leon Charewicz) powołane do istnienia przez Sobańską na potrzeby fikcyjnego serialu.
Zołza to film zbudowany wokół jednej postaci, która nie znika z ekranu, będąc alfą i omegą filmowego wszechświata. Wiele zależało więc od osoby wcielającej się w główną rolę. Tymczasem Małgorzata Kożuchowska pod względem aktorskim od dawna znajduje się w ślepym zaułku. Jeżeli nie występuje akurat w chrześcijańskiej paszy (Czyściec, Wyszyński – zemsta czy przebaczenie), to zobaczyć ją można w wątpliwej jakości produkcjach finansowanych przez Patryka Vegę (Bad Boy) oraz Heatcliffa Janusza Iwanowskiego (Gierek, Krime Story, Love Story) – dwójkę self made manów, którzy pewnego dnia usiedli, wzięli głęboki oddech i zdecydowali, że będą robić kiepskie kino za prywatne pieniądze. Zołza to kolejny przeciętny film w dorobku Kożuchowskiej, choć z pewnością nie należy obarczać aktorki winą za artystyczną porażkę projektu. W scenach, w których jej bohaterka jest oschłym, bezczelnym robotem, zaprogramowanym na trzepanie kasy i mobbingowanie pracowników – wypada całkiem przyzwoicie. Gorzej, gdy na twarzy protagonistki mają pojawić się ludzkie emocje, uwiarygadniające jej quasi-magiczną przemianę – tutaj trzeba zaufać Sobańskiej, Kożuchowskiej i Łepkowskiej w ciemno; tudzież krzywić się za każdym razem, gdy bohaterka podchodzi do swoich bliskich z patetycznym „Jeżeli potraficie, wybaczcie” na ustach.
Przesyt
Największym problemem Zołzy jest jednak przesyt. Przesyt fabularny – nadmiar bohaterów oraz wątków, które pożerają się wzajemnie w walce o uwagę widza. Pisanie serialu dla Streamixa (serio) kontra smutne retrospekcje z dzieciństwa, potwierdzające tezę Nałkowskiej o przejmowaniu zachowań swoich rodziców; nawiedzające bohaterkę duchy kontra fikcyjni aktorzy, z których jeden postanawia sfingować własną śmierć; rozpadające się relacje rodzinne kontra pobyt w szpitalu psychiatrycznym; wypadek samochodowy z udziałem kombatantki kontra zajmowanie się schorowanym ojcem. A to wszystko upchnięte nie w 120, ale niewiele ponad 90 minut. Największą siłą Opowieści wigilijnej, z której Zołza oraz Idealna rodzina czerpią garściami, była prostota. Łepkowska komplikuje schemat Dickensa do granic możliwości, licząc na to, że efekt końcowy sprawdzi się zarówno jako komedia, jak i moralitet. Aby taki zabieg przyniósł upragniony efekt, autorka chyba naprawdę musiałaby być, jak określiła ją niegdyś Anna Mucha, „Szekspirem współczesnej telewizji” – a nie jest.
Drugi przesyt to przesyt dialogów, które próbują być zabawne 24 razy na sekundę. Bohaterom Łepkowskiej nie zamykają się usta – przypominają swoich dalekich przodków z amerykańskich screwball comedies, choć z pewnością nie pod względem jakości tekstów. Nie chcę pisać, że film jest „przegadany” – nie lubię tego określenia i głęboko wierzę w to, że dobrze napisana rozmowa, jak u Allena, Rohmera, Baumbacha czy Stillmana, potrafi wznieść dzieło na wyższy poziom, służąc za jego fundament. Fundament Zołzy jest po prostu bardzo średni: szczytem wyrafinowanej autoironii jest tekst o tym, że żaden Polak nie pamięta już, jak Hanka Mostowiak przywaliła w kartony. W efekcie film, choć ma zabójcze tempo i dzieje się w nim aż za wiele, nie potrafi zaangażować widza.
Wreszcie, przesyt emocji. Zołza próbuje wciągnąć odbiorcę na swego rodzaju emocjonalny rollercoaster, który wykoleja się jednak już na pierwszym zakręcie; przede wszystkim ze względu na bohaterkę, z którą szalenie trudno sympatyzować i empatyzować. A Łepkowska i Konecki chcą, byśmy najpierw jej współczuli, następnie kibicowali, a w końcu przebaczyli, gdy w ostatnich kilkunastu minutach filmu zrozumie swoje błędy i wyrazi (autentyczną?) skruchę. Jedyne pole, na którym trudno doszukać się przesytu, to inscenizacja – płaska i banalna. Z ikeowskimi małpami na drugim planie oraz szklanymi, modernistycznymi wnętrzami, do których przyzwyczaiły nas kolejne pogrobowce TVN-owskich produkcji Mitji Okorna. Wszystko „po bożemu”, bez jakiejkolwiek inwencji – no, chyba że za takową uznamy finałowe ujęcie z drona, będące w istocie zawoalowaną reklamą fotowoltaiki.
Gdyby film ten reżyserował Frank Capra, dialogi pisali fachowcy od screwball comedy, a główną bohaterkę grała Katherine Hepburn, to może uwierzyłbym w cudowną przemianę Anny Sobańskiej i dał się ponieść baśniowo-satyrycznej atmosferze filmu. Niestety, za reżyserię odpowiadał współtwórca Testosteronu i Lejdis, dialogi pisała scenarzystka M jak miłość i Klanu, a w protagonistkę wcieliła się Małgorzata Kożuchowska. Zołzie trzeba naprawdę wiele wybaczyć, aby czerpać przyjemność z seansu: antypatyczną bohaterkę, nijaką inscenizację, nawałnicę wątków i kiepskiego humoru, jawną manipulację uczuciami widza. Jeżeli potraficie, wybaczcie – ja nie potrafię.