NIEWIDZIALNA WOJNA. Vega większy od Boga [Recenzja]
W życiu wielu wybitnych filmowców przychodzi taki moment, w którym kierują oni kamerę bezpośrednio na siebie. Niektórzy, jak chociażby François Truffaut, zaczynają w ten sposób swoją przygodę z kinem. Inni, jak Woody Allen, Ingmar Bergman czy Federico Fellini, robią z tego strategię twórczą, konsekwentnie rozwijaną na przestrzeni całej kariery. Wreszcie są i tacy, którzy potrzebują czasu, zanim zmierzą się z demonami przeszłości – jak np. Paolo Sorrentino, wracający do traumatycznej śmierci rodziców oraz własnego dzieciństwa dopiero w dziesiątym filmie pełnometrażowym. No i jest też on – milioner, filantrop, erudyta oraz dobry chrześcijanin, grzeszący, czym nie omieszkał pochwalić się już w zwiastunie Niewidzialnej wojny, zawrotnym ilorazem inteligencji (164). Patryk Vega.
Ostatnim filmem Vegi, jaki obejrzałem, był Pitbull: Niebezpieczne kobiety. Później porzuciłem kino twórcy Botoksu, stwierdzając, że staje się ono coraz bardziej szkodliwe społecznie, nie tyle ze względu na swój komercyjny charakter, co podejmowaną problematykę. Wróciłem dopiero za sprawą Niewidzialnej wojny, aby na własne oczy zobaczyć, jak Patryk Vega wdzięczy się przed lustrem, prezentując narodowi kolejną patologię – tym razem własną biografię. I nie zawiodłem się, choć już teraz wiem, że więcej żadnego filmu autora Pitbulla nie obejrzę. Zanim przeskoczymy do konkluzji, oddajmy jednak głos głównemu bohaterowi Niewidzialnej wojny. Niech on sam poprowadzi nas przez tę fascynującą opowieść, jaką napisało życie – ja tymczasem zadowolę się skromną rolą towarzysza i komentatora.
„Jestem jak rekin – nie odróżniam przyjaciół od jedzenia” – stwierdza młodziutki Patryk Vega (wówczas jeszcze Krzemieniecki), gdy grozi znajomemu z giełdy komputerowej. Filmowa autobiografia twórcy Polityki opowiedziana jest właściwie od A do Z. Klamrą kompozycyjną staje się tutaj podróż do Kataru, podczas której bohater ma nadzieję zdobyć fundusze na swój nowy, międzynarodowy film. Spotkanie z szejkami przełamane zostaje ujęciami z (sic!) 2001: Odysei kosmicznej, którą malutki Patryk oglądał w kinie razem z dziadkiem (później, w ramach prezentacji kinofliskich praktyk protagonisty, pojawiają się również fragmenty Powrotu Jedi, Ucieczki z Nowego Jorku, trylogii dolarowej Leone oraz, rzecz jasna, Pulp Fiction – i są to zdecydowanie najlepsze momenty w całym filmie).
W samego Vegę wciela się aż 6 różnych aktorów, odgrywających bohatera na różnych etapach życia. Wszyscy recytują swoje kwestie z tak samo pozbawionym emocji obliczem i pustym wzrokiem, wbitym gdzieś w przestrzeń pozakadrową. Do prawdziwego kuriozum dochodzi jednak, gdy grający dorosłego Vegę Zawierucha (najprawdopodobniej jedyny aktor w historii kina, który będzie mógł opowiadać wnukom, że grał zarówno u autora Kobiet mafii, jak i Tarantino) zostaje zastąpiony przez Huberta Zyśka. Powód? Bohater przytył – cały czas mówi jednak oraz myśli głosem Rafała Zawieruchy. Gdy Vega chudnie, do akcji znów wkracza Roman Polański z Pewnego razu w Hollywood, przejmując swój głos z powrotem. Magia srebrnego ekranu.
Zwolnij, podnieś poziom
„Zawsze miałem do czynienia z przewalaczami, ludźmi chciwymi” – żali się Patryk swojej żonie, którą wielokrotnie w filmie zdradza, ale nigdy nie ponosi z tego tytułu żadnych konsekwencji. Nie dostrzega przy tym, że największym „przewalaczem” w Niewidzialnej wojnie jest on sam. W autobiografii romantyzuje oszukiwanie i manipulowanie ludźmi, nieuczciwe praktyki handlowe, sprzedaż amfetaminy, grożenie przypadkowym przechodniom atrapą broni palnej. Świadomie bądź nie przedstawia samego siebie jako socjopatę, dążącego do sławy za wszelką cenę: w pierwszej kolejności cenę uczuć oraz emocji innych ludzi. Najlepszy przykład stanowi scena, w której Vega, jako reporter telewizyjny, zabiera matkę zamordowanego dziecka na miejsce zbrodni, podświetla jej twarz latarką, a następnie wymusza opowieść o szczegółach tragedii, dopytując: „I co Pani wtedy czuła?”. Jego filmowe życie nie jest szlachetną opowieścią „od pucybuta do milionera” – jak sam zapewne chciałby to widzieć. To historia oportunisty, który osiągnął sukces finansowy (bo na pewno nie artystyczny), nie dysponując talentem i umiejętnościami, ale nieograniczonym samozaparciem, napędzanym przez gargantuiczne poczucie własnej wartości.
„Nie zjadłem zepsutego tuńczyka, przedawkowałem kokainę” – mówi do swojej matki (Anna Mucha) Patryk, gdy ta przyjeżdża do niego w odwiedziny. Podczas oglądania Niewidzialnej wojny można odnieść wrażenie, że Vega kręcił swój film właśnie w takim, eufemistycznie mówiąc – nie najlepszym stanie. Najdłuższe ujęcia trwają po kilkanaście sekund, akcja pędzi na złamanie karku, widz nie ma nawet sekundy na oddech; każda scena skonstruowana jest w taki sposób, aby szokować, wywoływać najprostsze, najbardziej prymitywne emocje. Byle tylko nie pozostawić odbiorcy obojętnym. Niestety, efekt jest odwrotny do zamierzonego – po kilkudziesięciu minutach wątpliwej jakości „atrakcji” trudno nie odczuwać swego rodzaju przesytu; pokusy, aby odciąć się myślowo od tego, co na ekranie. Przestają nas interesować kolejne finansowe sukcesy i klęski głównego bohatera (bo rozpatruje on swoje produkcje jedynie w takich kategoriach). A gdy pod koniec Niewidzialnej wojny matka Patryka mówi do niego: „Synu, z tobą nie ma nudy”, to przeczuwamy, że najprawdopodobniej nigdy nie obejrzała żadnego z jego filmów w całości.
„Nic nie sprawi, że złamię siódme przykazanie Jezusa Chrystusa” – ogłasza w języku angielskim dojrzały pan Patryk, odmawiając przyjęcia kradzionych pieniędzy, które miały stać się finansowym podglebiem jednego z jego filmów. Mniej więcej w 2/3 Niewidzialnej wojny następuje niecodzienna wolta gatunkowa i „kontrowersyjna” autobiografia reżysera przeistacza się w chrześcijańską paszę, z nawróconym na katolicyzm Vegą, doświadczającym cudów i wadzącym się z Bogiem. Swoją misję ewangelizacyjną bohater rozpoczyna od realizacji Botoksu – projektu, do którego natchnął go sam Chrystus, wieszając w lokalnym kościele plakat pro-life. Reżyser nie widzi, że robi swojej religii niedźwiedzią przysługę, przedstawiając duchową przemianę w tak karykaturalny, prostacki sposób.
„Zwolnij, podnieś poziom” – radzi Vedze zaprzyjaźniony ksiądz, kwitując tymi słowami banalną przypowieść o kruku i orle (nasz bohater jest w niej oczywiście orłem). Szkoda, że reżyser nigdy nie zastosował się do tej złotej rady, racząc nas kolejnymi, produkowanymi masowo „dziełami sztuki”, niemającymi z kinem zbyt wiele wspólnego. I choć z dumą twierdzi, że jest „żołnierzem Chrystusa”, to przez cały film odnosimy wrażenie, że Patryk Vega ma się za większego od Boga. Jego ego uleciało w kosmos razem z bohaterami ulubionego science fiction Kubricka, wzrok pozostał jednak na Ziemi i nieustannie wbity jest w pieniądze, o czym świadczą m.in. powracające plansze z wynikami box-office’owymi jego produkcji. W pompatycznych zapowiedziach reżyser stwierdza, że autobiografia jest podsumowaniem polskiego okresu w jego twórczości. Teraz czas na podbój świata. Na pierwszy ogień idzie biografia Putina – a ja nie wiem, czy śmiać się, czy płakać. Patryk, jeszcze nie jest za późno: zwolnij, podnieś poziom.