MIŁOŚĆ. Arcydzieło science fiction czy pretensjonalny kicz?
Twórcy tego filmu odwołali się do klasyki fantastyki naukowej, celując w stworzenie ponadczasowego dzieła na temat zagadki ludzkiego istnienia. Co z tego wyszło?
W 1864 roku podczas wojny secesyjnej żołnierz Unii zostaje wysłany z misją zbadania tajemniczej struktury, która pojawiła się w okolicy pola bitewnego. Prawie dwieście lat później, w roku 2039, astronauta Lee Miller zostaje w pojedynkę wysłany na porzuconą dwie dekady wcześniej Międzynarodową Stację Kosmiczną; wkrótce po dotarciu na ISS astronauta traci kontakt z Ziemią. Miller odnajduje na stacji zdjęcia byłych członków załogi stacji i dziennik żołnierza walczącego w wojnie secesyjnej – tego samego, któremu powierzono misję eksploracji nieznanego obiektu. Po sześciu latach braku łączności z Ziemią, na której prawdopodobnie doszło do jakiegoś kataklizmu, Miller decyduje się na samobójstwo poprzez opuszczenie stacji, powolny dryf w kierunku Ziemi i spalenie się w jej atmosferze. Ale w pobliżu ISS materializuje się tajemnicza struktura, którą dwa stulecia wcześniej badał żołnierz.
Miłość została sfinansowana przez członków rockowej grupy Angels & Airwaves, którzy powierzyli reżyserię debiutantowi Williamowi Eubankowi. Początkujący filmowiec dostał 500 tysięcy dolarów i skonstruował w ogrodzie rodzinnego domu replikę stacji kosmicznej za pomocą materiałów zakupionych w Home Depot (amerykański odpowiednik Castoramy): płyt pilśniowych, toreb chłodzących, lampek choinkowych, wełny mineralnej, skrzyni z narzędziami, części do pralki, rzepów i różnych artykułów gospodarstwa domowego. Eubank osobiście wydrążył też okopy z czasów wojny secesyjnej, korzystając z koparki pożyczonej od sąsiada. Produkcja filmu trwała ponad cztery lata; premiera Miłości odbyła się w lutym 2011 roku na festiwalu filmowym w Santa Barbara. Kilka miesięcy później film trafił do kilkuset kin w USA w ramach multimedialnego pokazu zatytułowanego Love Live.
Pomimo ambicji twórców, by stworzyć arcydzieło science fiction o izolacji, samotności, więziach międzyludzkich i tytułowym uczuciu, Miłość przypomina monstrum doktora Frankensteina – twór zszyty z rozmaitych elementów i powołany do życia w nadziei, że będzie jakoś funkcjonował. Nie funkcjonuje: w zasadzie nie ma tu fabuły ani rozwoju postaci, a sceny z astronautą są przeplatane wypowiedziami anonimowych ludzi, sekwencjami z czasów wojny secesyjnej i przypadkowymi obrazkami w rodzaju „zamyślony mężczyzna na łące” i „zachód słońca nad oceanem”. Miłość jest bladym cieniem m.in. Solaris (1972) Andrieja Tarkowskiego, Solaris (2002) Stevena Soderbergha, Moon (2009) Duncana Jonesa oraz Drzewa życia (2011) Terrence’a Malicka. Finał to wręcz plagiat (na dodatek bardzo, bardzo nieudolny) pamiętnej końcówki 2001: Odysei kosmicznej (1968) Stanleya Kubricka.
Pretensjonalnym kadrom, które mają przekonać widza, że obcuje z Wysoką Sztuką traktującą o Poważnych Kwestiach, towarzyszą nieznośnie pompatyczne komunały: „Ludzie potrzebują ludzi”; „Można zaplanować życie, ale nie wiadomo, jak się potoczy”; „Żeby się bać, trzeba żyć”, „Trzeba żyć, bo życie trwa”; „Człowiek pragnie o sobie decydować”; „Najcenniejsze dla istot żywych jest poczucie więzi”; „Kiedy miłość przychodzi niespodziewanie, robi się ciekawie”; oraz mój ulubiony „Nie ma pór roku. Jest tylko czas”. To filozofia rodem z poradników dla gospodyń domowych (z całym szacunkiem dla tych ciężko pracujących kobiet) i czytadeł Paulo Coelho. Szkoda, że twórcy nie czytali Milana Kundery – wiedzieliby bowiem to, co zauważył kiedyś ten czesko-francuski prozaik: „Świat, w którym gówno jest zanegowane i wszyscy się zachowują, jakby nie istniało, to estetyczny ideał, który nazywa się kiczem”.