DZIEWCZYNY Z DUBAJU są grzeczniejsze, niż chcieliby ich alfonsi (czytaj: spece od marketingu)
Od ponad roku, chcąc nie chcąc, dowiadywałam się kolejnych faktów zza kulis Dziewczyn z Dubaju i mimowolnie poznawałam intymne szczegóły z życia twórców – od głośnej sprawy rozwodowej pary producenckiej, czyli Dody i Emila Stępnia, po finansowe przekręty i gangsterskie konotacje tego drugiego.
Umierałam w kinowym fotelu za każdym razem, kiedy w bloku reklamowym pokazywał się trailer Dziewczyn z Dubaju, a ja po raz nasty musiałam wysłuchać boleśnie nieśmiesznego żarciku „…bawimy się jak damy. A jak nie damy? To się nie bawimy!”. O tak, miałam ciebie, filmie, dosyć na długo przed tym, kiedy przymuszona recenzenckim obowiązkiem zawlokłam się na premierowy seans w multipleksie, chociaż tyle innych rzeczy wolałabym robić w piątkowy wieczór.
Powiedziałam jednak sobie: nic to. Nie uprzedzam się, bo nie lubię oceniania książki po okładce, a filmu po trailerze.
I co? I opłaciło się podejść do tematu bez uprzedzeń, bo Dziewczyny z Dubaju nie są złym filmem. Na pewno lepszym od 365 dni, do których tak często się je porównuje.
Jeśli już do czegoś je przyrównywać, to do głowy przychodzą mi raczej amerykańskie Ślicznotki sprzed dwóch lat. Zwłaszcza początek jest utrzymany w podobnym do Hustlers tonie i dynamicznym tempie; w środku wkrada się trochę chaosu, a pod koniec pojawia się moralizatorska łopatologia. Ogólnie rzecz biorąc, jest to jednak sprawnie napisana historia z gatunku „od zera do bohatera i z powrotem do zera”, odrobinę zbyt długa, ale wciągająca i naprawdę zręcznie wyreżyserowana przez Sadowską. Zwłaszcza sceny erotyczne wypadły tutaj profesjonalnie i odważnie, bez troszczenia się o tabu, co rzadko spotykane w rodzimym kinie. Zobaczymy zarówno kobiecy cellulit i rozstępy, jak i męskiego członka, namiętną scenę ostrego seksu między dwojgiem kochanków, ale i ohydne migawki z dubajskiej orgii czy bardzo nieprzyjemną scenę gwałtu w akcie zemsty. Ale spokojnie, osławiony akt koprofilski odbywa się poza kadrem – aż tak hardkorowo nie jest.
Narracja jest prowadzona subiektywnie, z perspektywy Emi (Paulina Gałązka), która opowiada swoją historię, momentami łamiąc czwartą ścianę i zwracając się bezpośrednio do widza. Co paradoksalne, podoba mi się brak nadmiernej psychologizacji i pewna stereotypowość głównej bohaterki. To dziewczyna z prowincji, z rozbitej rodziny, dla której najpierw prostytucja, a potem sutenerstwo stają się najprostszą drogą do awansu społecznego. Zbyt proste? Ale prawdziwe, niewydumane, na pewno lepsze niż dopisywanie bohaterce ogromnych traum, rzekomo tłumaczących jej wybory. Nie – Emi podąża ścieżką bezprawia po prostu dlatego, że nie ma pieniędzy, perspektyw i doświadczenia życiowego, przez co obietnica luksusu od stręczycielki Doroty (Katarzyna Figura) robi na niej silne wrażenie. A wyciszenie sumienia jest tak łatwe, jak wyłączenie telewizora, gdy pokazują w nim jedną z ofiar działalności Emi.
Główna bohaterka jest ambiwalentna moralnie, a przez to interesująca. Z jednej strony zimna i wyrachowana, z drugiej sympatyczna, bystra, pełna pasji. Kiedy mówi „swoim” dziewczynom, że chce im oferować szansę na lepsze życie, to zdaje się naprawdę w to wierzyć… a potem odbiera podopiecznym połowę zarobionych pieniędzy. Na końcu filmu żałuje dokonanych wyborów… ale głównie ze względu na swoje zmarnowane życie, nie życia innych. Świeżo po seansie nie jestem pewna, czy to pęknięcie to świadomy zabieg, czy efekt pewnej nieporadności twórców, którzy nie mogli się zdecydować na to, jak rozwinąć tę postać (obstawiam to drugie).
Oprócz tego kilka razy się uśmiechnęłam (udane cameo Dody i reżyserki Marii Sadowskiej), kilka razy zdziwiłam brakiem logiki wydarzeń. Obok zręcznych teledyskowych sekwencji montażowych mamy oczywiście kicz, obecny przede wszystkim w wątku przystojnego Włocha zakochanego w głównej bohaterce. Ciekawe, czy sutener Sam (Giulio Berruti) zdobędzie równą popularność co oprych Massimo z 365 dni? To podobny typ faceta.
Dziewczyny z Dubaju nie chcą jednak zapewniać tylko czczej rozrywki i próbują być kinem zaangażowanym społecznie. Twórcy kilkakrotnie wkładają w usta bohaterek postulaty i wnioski, które chcieliby przekazać widzom poprzez film.
Po pierwsze, padające już w pierwszej scenie stwierdzenie, że to nie klienci wykorzystują prostytutki, tylko prostytutki klientów, zostaje obalone przez dalsze wydarzenia filmu. Nie ma przecież mowy o jakimkolwiek wykorzystywaniu saudyjskich książąt, dla których zapłacenie dziewczynie kilkudziesięciu tysięcy dolarów za wspólną noc jest ekwiwalentem mojej pięćdziesięciogroszówki wydanej na pszenną bułkę. Nie ma mowy o „ustalaniu swoich zasad” z niewyobrażalnie bogatym klientem, dla którego ludzkie zdrowie i życie są polem zabawy i który dosłownie kupuje sobie nieograniczone użytkowanie cudzego ciała. Czasem arabski król jest tak znudzony swoim próżniaczym życiem, że zapłaci tej kobiecie, która najzabawniej się dla niego upokorzy. A innego dnia nasika do kieliszka od szampana i rozkaże wypić to swojej towarzyszce.
Po drugie, film nachalnie forsuje problematyczną tezę, że „każdy ma swoją cenę” i „każdego można kupić”. Oglądamy różne „dobre dziewczyny”, które po początkowych oporach zgadzają się na wszystko w zamian za markowe ciuchy i wstępy na vipowskie imprezy. Jest to wizja świata nie tylko bardzo uproszczona, generalizująca i mentalnie przaśna, ale i zwyczajnie nieprawdziwa. Nie, nie każdego można kupić, bo nie dla każdego pieniądze są priorytetem, nie każdemu odpowiada wystawne życie, ludzie mają różne wrażliwości i cele w życiu, różne rzeczy sprawiają im przyjemność, nie u każdego aspiracje kończą się na dobrach materialnych. Dlatego uważam za prostackie i świadczące o pewnym wybrakowaniu intelektualnym takie trącanie paluchem widza (a ściślej: widzki) i zarzucanie atakami w stylu: „A ty co? Wcale nie jesteś lepsza! Wszystko byś dla tej kasy zrobiła! Jaka jest twoja cena?!”.
Po trzecie wreszcie, z ust Kasi Sawczuk pada ważne pytanie, za które jestem Dziewczynom z Dubaju wdzięczna – dlaczego gardzi się kobietami, które się prostytuują, a nie tymi, którzy korzystają z ich usług? Gdyby nikt nie chciał płacił za seks, nikt nie upatrywałby w tym szansy na poprawę swojej sytuacji materialnej. A jednak to kobieta zawsze zostanie gorzej oceniona za puszczanie się niż mężczyzna, z którym się puszcza. Niestety teza, że winić należy nie podaż (pracownice seksualne), ale popyt (osoby korzystające z ich usług), traci na wymowie przez napisy końcowe. Po planszach przytaczających statystyki (bez podania ich źródła), które mają zapewne uzmysłowić skalę prostytucji w Polsce; nagle, trochę od czapy, widzimy informację o tym, że 2 czerwca został ustanowiony dniem sex workingu… tylko że ten sex working został zapisany jako „sex working”, wzięty w nawias. Czyli co, filmie, nadal jednak gardzisz?
Dziewczyny z Dubaju rozczarują tych, którzy liczyli na to, że odkryją dzięki temu filmowi jakieś pikantne smaczki z polskiego show-businessu Nic takiego nie ma tutaj miejsca, film bazuje na powszechnie znanych historiach, które wypłynęły w trakcie „afery dubajskiej”, nie zagląda głębiej, nie odsłania tajemnych faktów. W dwóch miejscach rozpoznałam aluzje do znanych osobistości z polskiej branży rozrywkowej: notorycznie korzystający z usług prostytutek bramkarz to oczywiście były małżonek Dody, a piosenkarka dorabiająca sobie sekswyjazdami do Cannes przypomina jedną ze scenicznych rywalek Rabczewskiej… Nie zdziwiłabym się, gdyby rzeczone osoby po seansie wystosowały pozwy o zniesławienie. Poza tym jednak wątpię, by Dziewczyny z Dubaju wzbudziły kontrowersje, jest to mimo wszystko konserwatywny w przekazie film. Emi w głębi duszy nie pragnie bogactwa, tylko rodziny, zmienia się po urodzeniu dziecka – ile razy to widzieliśmy?
Dziewczyny z Dubaju nie są zgodnie z zapowiedziami filmem szokującym. No chyba że szokuje nas fakt, iż obrzydliwie bogaci mężczyźni mogą sobie kupić każdy erotyczny eksces, instagramowe profile bywają de facto portfoliami ekskluzywnych eskortek, a pieniądze w życiu to nie wszystko. Do tego sprowadza się wymowa filmu. To kino bez pogłębienia problemu, o którym próbuje opowiadać, i bez odwagi w demaskowaniu „wielkiego świata”, ale czy ktoś tego od Dziewczyn z Dubaju oczekiwał? Na poziomie mocnej rozrywki dla dorosłego widza film radzi sobie przyzwoicie i można iść na ten seans bez obaw o wypalenie gałek ocznych. Albo jeszcze lepiej: zaczekać sobie spokojnie na premierę na którejś platformie streamingowej i nie wspierać finansowo pana Emila Stępnia.