search
REKLAMA
Recenzje

KOLONIA KARNA. W cieniu „Mad Maxa” także rodzą się perełki science fiction

„Kolonię karną” można uznać za droższe kino klasy B, ale z pretensją do bycia superprodukcją.

Odys Korczyński

3 lipca 2024

REKLAMA

Film ten ma unikalne znaczenie dla mojej VHS-owej socjalizacji, gdyż był pierwszym, który musiałem pożyczać na tzw. zapis. Uznany został więc za hit i właściciel wideoteki bardzo dbał o to, żeby nie stał ot tak sobie na półce dostępny dla wszystkich. Kolonię karną można uznać za droższe kino klasy B, ale z pretensją do bycia superprodukcją. Reżyserią zajął się Martin Campbell – twórca, który po latach mozolnej pracy wspiął się prawie na sam szczyt kina, realizując np. moje ukochane Casino Royale. Wciąż jednak mu brakuje przynajmniej jednego bezsprzecznego blockbustera oraz filmu zupełnie niezależnego artystyczne. Campbell na oba te światy zasługuje. A Kolonia karna na miano jednego z bardziej udanych tytułów w jego karierze.

Wracając do czasów VHS, gdy dzisiaj się ogląda Kolonię karną, wcale nie widać tej jej przynależności do „tamtego” świata. Mam na myśli kasety wideo, a nie kino klasy B. Campbell nakręcił film za 20 milionów dolarów, a zarobił 5 mniej, czyli zrobił klapę, która w opinii widzów nie jest nawet produkcją kultową czy też w jakiś sposób legendarną. Nie jest również dzisiaj popularna, nie wzbudza emocji, reakcji w sieci, nie przylgnęła do nieżyjącego już Raya Liotty jako jego aktorski wyczyn godny naśladowania – jak chociażby rola Henry’ego Hilla z Chłopców z ferajny albo Gary’ego Figgisa z Cop Land. To wszystko jest dla mnie niezrozumiałe, bo Kolonia karna jest niesamowicie energetycznym, wysoce przygodowym, postapokaliptycznym kinem przynajmniej tak dobrym jak Wodny świat, a tylko nieco gorszym w sensie realizacyjnym niż Mad Max i to nie jego pierwsza część. Za ten budżet udała się rzecz olśniewająca, która uwiodła mnie kiedyś na video, i wciąż po latach wzbudza podobne emocje. Campbell dobrał również kultowych aktorów kina SF lat 80. m.in. Lance’a Henricksena, Erniego Hudsona oraz specjalistę od ról charakterystycznych Michaela Lernera. Nie są to może nazwiska z pierwszych stron plotkarskich gazet, lecz w świecie kina gatunkowego jakże znane. Popularności Kolonii karnej jednak nie przyniosły.

Może to kwestia faktycznie budżetu przeznaczonego na reklamę i dystrybucję, a może problem w postaci kapitana Johna Robbinsa odtwarzanego przez Liottę, który wciąż nie funkcjonuje w widzowskiej psychosferze jako artysta związany z kinem science fiction. Wreszcie może to również problem samego świata przedstawionego, który nie jest do końca pełnoprawną fantastyką naukową, a raczej dla nas dzisiaj już przeszłością i dystopijnym ujęciem relacji społecznych w sensie globalnym – być może to nas czeka w ciągu kolejnych 200 lat dziejów ludzkiej cywilizacji, czyli radykalny podział gatunku ludzkiego na plemiona, a nie otwarte narody, wyniszczająca wojna i militaryzacja niedobitków. Inną sprawą są też lata, kiedy film miał premierę. Rok 1994 był jednym z lepszych dla historii kina, więc tańszy tytuł mógł przepaść wśród takich perełek jak np. Forrest Gump, Prawdziwe kłamstwa, Skazani na Shawshank czy też Gwiezdne wrota. Nie jest to zarzut w tym przypadku, ale Kolonia karna nie pokazała nic nowego w temacie. Nie jest odkrywcza gatunkowo. Świetnie używa klisz postapo, buduje realistycznych bohaterów, jest sprawnie zmontowana i udźwiękowiona, ale nie ma twistów, o których mogłoby się po seansie rozprawiać. Zastosowane rozwiązania techniczne, które mają czynić świat Kolonii karnej futurystycznym, są bardzo charakterystyczne dla lat 90. Mnie przypominają Sędziego Dredda, ale w tym negatywnym sensie. Dzisiaj takie rozwiązania nie mogą być nawet uznane za nowoczesne, co najwyżej retrofuturystyczne, co ma sentymentalną wartość, jednak w sensie twórczym wciąż pamięta się o tych filmach, które te rozwiązania lepiej i bardziej odkrywczo zastosowały, a które są starsze niż Kolonia karna. Myślę o Mad Maksie – nieznośnym cieniu No escape. A tak na marginesie, oryginalny tytuł lepiej oddaje historię, będącą adaptacją powieści Richarda Herleya wydanej na polskim rynku przez wydawnictwo Prószyński i S-ka w 1995 roku. Kolonia karna bowiem mieściła się na skalistej wyspie Sert kilkadziesiąt kilometrów od wybrzeży Kornwalii. Film zaś celnie zmienił tę stylistykę na cieplejszą (w sensie klimatu), podobnie jak uczynił z głównym bohaterem, przemieniając go z urzędnika w wojskowego, co miało zwiększyć ładunek akcji w filmie. Udało się to, chociaż wiem, że dzisiaj film oraz książka mogą być uznane za zbyt jednopłciowe. Kobiety nie mają żadnego znaczenia dla fabuły. Świat przedstawiony jest przesiąknięty testosteronem, a co za tym idzie – jest radykalnie zmaskulinizowany, wypełniony bezsensowną przemocą. Jest obrazem upadku społeczeństwa, którego przykładem jest w sensie punktowym społeczność więźniów kolonii karnej.

Tak więc dzisiaj nieco inaczej patrzę na tę produkcję. Emocjonuje mnie ona jako film akcji, odwołując się do mojej atawistycznej zwierzęcości, podniecania się ekranową przemocą, która nie może mnie dotknąć, a z drugiej strony dużo świadomiej pojmuję Kolonię karną jako obraz zbyt jednowymiarowy, lecz zmuszający do refleksji, co rządy zamroczonych testosteronem osobników z naszym gatunkiem przez tysiące lat uczyniły. Postęp mógłby być szybszy, a kultura niekoniecznie stałaby się nośnikiem przemocowych tradycji. I tak Kolonia karna po mniej więcej 30 latach od pierwszego seansu zmusiła mnie do refleksji zupełnie odmiennej, niż zwykle czyni to kino bezmyślnej akcji.

Odys Korczyński

Odys Korczyński

Filozof, zwolennik teorii ćwiczeń Petera Sloterdijka, neomarksizmu Slavoja Žižka, krytyki psychoanalizy Jacquesa Lacana, operator DTP, fotograf, retuszer i redaktor związany z małopolskim rynkiem wydawniczym oraz drukarskim. Od lat pasjonuje się grami komputerowymi, w szczególności produkcjami RPG, filmem, medycyną, religioznawstwem, psychoanalizą, sztuczną inteligencją, fizyką, bioetyką, kulturystyką, a także mediami audiowizualnymi. Opowiadanie o filmie uznaje za środek i pretekst do mówienia o kulturze człowieka w ogóle, której kinematografia jest jednym z wielu odprysków. Mieszka w Krakowie.

zobacz inne artykuły autora >>>

REKLAMA