CZASEM MYŚLĘ O UMIERANIU. Melancholijna komedia romantyczna z Daisy Ridley [RECENZJA]
Fran (Daisy Ridley) nie jest, eufemistycznie mówiąc, najbardziej charyzmatyczną bohaterką w historii kina. Właściwie nigdy nie odzywa się niepytana, pozostawiając wszelkie uczucia i przemyślenia dla siebie. Obowiązki biurowe wykonuje z grobową miną, większość czasu spędzając na wyglądaniu przez okno, za którym rozciąga się widok na gigantyczny dźwig portowy. Fran snuje fantazje o tym, jak maszyna unosi ją w powietrze ze sznurem owiniętym wokół szyi. Wizualizuje sobie własne, pozbawione życia ciało, rozkładające się spokojnie w środku lasu lub na plaży. Tak jak głosi tytuł filmu, bohaterce zdarza się myśleć o umieraniu – nie znaczy to jednak, że rzeczywiście chciałaby umrzeć. Po prostu życie – a przynajmniej takie życie, jakie prowadzi – nie ma jej zbyt wiele do zaoferowania. Sytuacja zmienia się, gdy w biurze zatrudniony zostaje nowy pracownik – Robert (Dave Merheje).
Czasem myślę o umieraniu otwarcie korzysta ze schematu komedii romantycznej, opowiadając o dwójce ludzi, pomiędzy którymi zaczyna nawiązywać się głębsza relacja emocjonalna. Dekonstruuje jednak owe schematy: zarówno od strony formalnej, jak i fabularnej. Najważniejszym tematem nie jest tutaj miłość, ale walka z ograniczeniami charakteru i wychodzenie poza własną strefę komfortu. Powolne otwieranie się na świat poprzez kontakt z drugim człowiekiem.
Film Rachel Lambert budzi skojarzenia nie tylko z pamiętnym filmem Dusza i ciało Ildikó Enyedi, ale również z Pamięcią Michela Franco – chyba najlepszym, bo najbardziej stonowany tytułem w dotychczasowym dorobku meksykańskiego reżysera. Autor Nowego porządku również korzystał z tropów komedii romantycznej, relację bohaterów podszywając jednak, co dla niego charakterystyczne, chorobą, przemocą oraz traumą. Lambert i jej współscenarzystka Stefanie Abel Horowitz (autorka krótkometrażowej podstawy Czasem myślę o umieraniu) są względem swoich postaci dużo bardziej czułe, choć chłodna poetyka filmu mogłaby sugerować coś zupełnie odwrotnego. Reżyserka czerpie garściami z wybitnych dokonań greckiej nowej fali – wykorzystuje statyczną kamerę i przemyślaną, do bólu precyzyjną kompozycję kadrów, aby sportretować codzienność jednostki wyobcowanej, funkcjonującej na marginesie lokalnego społeczeństwa. Bezwzględna pedanteria formalna odbija uporządkowany żywot bohaterki. Spokojny, melancholijny klimat sprawia jednak, że Czasem myślę o umieraniu sytuuje się znacznie bliżej Niepamięci Christosa Nikou niż któregokolwiek z wczesnych filmów Yórgosa Lánthimosa.
Na towarzyszącą seansowi atmosferę składa się także subtelne poczucie humoru, oparte w dużej mierze na uwypukleniu niezręczności w relacjach międzyludzkich. Wymiana wiadomości na biurowym slacku to drobna perełka komediowa, a zarazem ważna cegiełka w kontekście kontaktów Fran i Roberta. Technologiczne zapośredniczenie dodaje bohaterce odwagi – jeżeli chodzi o nawiązywanie nowych znajomości przez osoby nieśmiałe, to wartość komunikatorów internetowych jest doprawdy nie do przecenienia. Kopalnią drobnych gagów jest w scenariuszu Lambert i Horowitz już sama przestrzeń biurowa i zaludniający ją bohaterowie – zabijający małomiasteczkową nudę bezproduktywną paplaniną. Nadrzędnym punktem odniesienia staje się tutaj, rzecz jasna, amerykańskie The Office: przeciągnięta scena powitania nowego pracownika – okraszona obowiązkowym zebraniem, podczas którego każdy musi podzielić się swoją ulubioną potrawą – spokojnie mogłaby znaleźć się w jednym z odcinków kultowego serialu.
Znaleźć nie mogłaby się tam z pewnością Daisy Ridley. Kreacja amerykańskiej aktorki stanowi zaprzeczenie sitcomowej przesady. To rola szalenie stonowana – zbudowana na bazie przelotnych spojrzeń, drobnych grymasów i okazjonalnych półsłówek. Ukryta za zasłoną nieśmiałości wrażliwość, aż do ostatniej, przejmującej sceny, nie zostaje zwerbalizowana: jedyne, co mamy wcześniej do dyspozycji, to enigmatyczna twarz bohaterki oraz poetyckie wizualizacje jej depresyjnych wizji. Rola Ridley – i jest to komplement – przypomina momentami najlepsze, „milczące” występy Ryana Goslinga. W obu przypadkach chodzi w gruncie rzeczy o to samo: warsztatową samoświadomość. Zdanie sobie sprawy z ograniczeń własnej ekspresji, a następnie przekucie potencjalnej wady w indywidualny atut. Gosling zrobił to bezbłędnie, kiedy zaczął dobierać ciekawe, ale mało efektowne role – u Refna, Villeneuve’a czy Cianfrance’a. Ridley życzę tego samego: więcej projektów pokroju Czasem myślę o umieraniu, a mniej Gwiezdnych wojen w filmografii.
Film Lambert swoich najwierniejszych, najbardziej oddanych widzów odnajdzie w osobach, które pocą się na myśl o wykonaniu telefonu do punktu obsługi klienta. W szkolnych podpieraczach ścian, biurowych outsiderach i dryfujących przez życie milczkach. Fran jest ich ekranową reprezentacją. A jednocześnie filmowym dowodem na to, że w ciężkiej walce z lękami społecznymi liczy się każdy, najdrobniejszy nawet kroczek. Do rangi czynu heroicznego – i piszę to bez grama ironii – urasta tu zakupienie pączków dla znajomych z pracy. W przełamywaniu wewnętrznych barier decydujący okazuje się czasem odpowiedni impuls – np. pojawienie się na naszej drodze właściwej osoby. Wystarczy kilka sympatycznych rozmów i wspólnie obejrzanych filmów, aby do Fran dotarła prawda fundamentalna: w życiu warto myśleć również o innych rzeczach niż tylko o umieraniu.