NOWY PORZĄDEK. Koniec świata będzie miał kolor zieleni
Wydaje się, że dziś, 11 lat po pełnometrażowym debiucie Michela Franco, można go już nazwać latynoamerykańskim Michaelem Hanekem. Na czym polega podobieństwo pomiędzy tymi dżentelmenami, których różni nie tylko narodowość, ale i niemal cztery dekady w metryce? Otóż obaj z tą samą pasją eksplorują w swych filmach motyw zła – jego genezy oraz tego, jak eskaluje i zatruwa jednostki, grupy i całe społeczeństwa. W Nowym porządku meksykański reżyser sięga właśnie po najszersze spojrzenie i pokazuje Meksyk na krawędzi upadku.
W krótkiej sekwencji otwierającej Nowy porządek widzimy kilka mocno pociętych scenek, których wspólnym elementem jest zieleń – raz jest to farba, innym razem ozdobny mech chrobotek, a w jeszcze innym ujęciu płynąca po schodach woda. Kolor, który przyjęło się traktować jako symbol nadziei, użyty jest w filmie Franco jako coś zupełnie przeciwnego. W wielomilionowej stolicy Meksyku wybuchają zamieszki – nie takie jednak, o których wielokrotnie słyszy się w serwisach informacyjnych: gwałtowne, ale z reguły krótkie. Nie, w Nowym porządku zamieszki przeradzają się w prawdziwy przewrót, który jest odpowiedzią klasy robotniczej na dziesięciolecia upokorzeń ze strony najbogatszych Meksykanów. I nie ma tu miejsca na cywilizowane dyskusje, negocjacje, formułowanie postulatów – najludniejsze miasto Ameryki Północnej zostaje wręcz zmiecione przez żywioł, jakim są rozjuszeni robotnicy i przedstawiciele najbiedniejszych warstw społecznych. Sprzątaczki, służący, zamiatacze ulic formują wściekłą falę zagłady, która – o ironio – zabiera ze sobą nie tylko “wrogów”, ale też “swoich”.
Michel Franco opowieść zaczyna z perspektywy obrzydliwie bogatej rodziny, która właśnie świętuje wspaniałą uroczystość – na wesele Marian (Naian González Norvind) i Alana (Darío Yazbek) przybywają najznamienitsi goście, na czele z przedstawicielami rządu, deweloperami i wszelkiej maści bogaczami. Szybko jednak w tej beczce najdroższego miodu pojawia się łyżka dziegciu – na uroczystości pojawia się dawny pracownik rodziny, który prosi o pomoc finansową ze względu na poważną chorobę żony, także dawnej pracownicy w domu bogaczy. Ten mały kamyk uruchamia potężną lawinę zdarzeń, na skutek której rodzina głównych bohaterów zostaje dosłownie rozbita. Więcej szczegółów zdradzić nie mogę – splot przeróżnych sytuacji, które widzimy na ekranie, to jedna z najlepiej uknutych intryg, jakie ostatnimi czasy dane mi było oglądać. I nie są to niestety wydarzenia nastrajające pozytywnie.
Wykorzystując zieleń nadziei jako symbol bestialskiego zła, które przetacza się przez Meksyk, Michel Franco odbiera nam złudzenia już na starcie. To nie jest hollywoodzka historia, w której protagoniści na końcu zostają uratowani przez zbrojnych wybawców – Nowy porządek zdaje się mówić, że gdy przebierze się miarka, nie będzie już żadnych przyjaciół, tylko wrogowie. Franco, podobnie jak we wszystkich swoich dotychczasowych filmach, stawia na brutalność przekazu i choć środki filmowe, które stosuje, są często bardzo efektowne, jego społeczne diagnozy najczęściej bywają bardzo celne. Podczas gdy w Romie Alfonso Cuaróna uliczne zamieszki były zaledwie tłem dla losów głównej bohaterki, w Nowym porządku stanowią one główną oś fabularną. To wywrotowe, często bestialskie działania wściekłego tłumu determinują losy bohaterów, ale Franco nie przechodzi obojętnie wokół ewidentnej ironii wynikającej z całej tej sytuacji. Oto zbuntowani przedstawiciele klas niższych występują przeciwko swym zamożnym ciemiężcom, by zakończyć trwający przez dziesięciolecia okres społecznej niesprawiedliwości, ale ofiarami tego buntu nie są tylko owi bogacze – widzimy przypadki, gdy to właśnie ci biedni, z trudem walczący o godność i przetrwanie, zostają najciężej doświadczeni przez powstanie swych pobratymców.
Nagrodzony Grand Jury Prize w Wenecji Nowy porządek to przede wszystkim przestroga – dla cywilizacji Zachodu, której i w Meksyku nie brakuje, ale i dla wszelkich ruchów sprawiedliwości społecznej i organizacji separatystycznych. Michel Franco swoim najnowszym filmem w brutalny, często wyjątkowo dosłowny sposób zwraca uwagę na to, że – podobnie jak w przypadku każdej wojny i konfliktu zbrojnego – działania powstańcze mogą stać się obosiecznym mieczem, który równie mocno, co w “nich”, może uderzyć w “nas”.