BIELMO. Zmarnowany po(e)tencjał? [RECENZJA]

Scotta Coopera nazywam Mr. Consistency. Jest bowiem reżyserem, którego filmy są na podobnym poziomie. I mam tu na myśli poziom… średni. Cóż więc z tego, że choć jego twory wypełniają topowe aktorki i topowi aktorzy, a zdjęcia w każdej jego produkcji są co najmniej zjawiskowe, skoro Cooper nie potrafi tego w pełni wykorzystać? Bielmo to szósta szansa 52-letniego autora. Szansa na wybicie się ponad reżyserską przeciętność. Czy ponowne połączenie sił z Christianem Balem, zaadaptowanie bestselleru Louisa Bayarda pod tym samym tytułem i wprowadzenie na ekran ojca powieści detektywistycznej, Edgara Allana Poego, pomogły Scottowi Cooperowi w odniesieniu artystycznego sukcesu?
„Bielmo” zachwycające
Stały współpracownik Coopera operator Masanobu Takayanagi otworzył przede mną świat, do którego nie chciałem wchodzić bez grubego płaszcza, czapki, rękawiczek i czegoś do samoobrony. Film otwiera przecież ujęcie, w którym kamera przedziera się przez mroczną, gęstą i zimną mgłę, aby ukazać widzom wisielca. W miarę upływu czasu trwania najnowszej produkcji Netflixa próżno szukać jakiejkolwiek zieleni. Bielmo spowija szarość, czerń i siny błękit. Kadry inspirowane twórczością wybitnego przedstawiciela malarstwa romantycznego, Caspara Davida Friedricha symbolizują ulotność życia i śmierć. Czyż nie jest to idealny entourage do wprowadzenia na ekran Edgara Allana Poego? Oczywiście, że jest, ale zanim dotrzemy do filmowego przedstawienia jednego z największych amerykańskich pisarzy, pozwólcie, że przedstawię wam Augustusa Landora (Christian Bale), detektywa-weterana, który zostaje poproszony, aby rozwiązał zagadkę śmierci jednego z kadetów Akademii Wojskowej w West Point. Tak, chodzi o tego wisielca z pierwszej sceny Bielma, któremu, jak się wkrótce okaże, ktoś usunął z piersi serce. I oto przychodzi moment, gdy na scenę, cały na… niebiesko (kolor mundurów kadetów z West Point) wchodzi Edgar Allan Poe (Harry Melling). Nie, spokojnie. To nie on wyrywa serce temu wiszącemu biedakowi (chociaż może?). W każdym razie teraz pojawia się po to, by pomóc Landorowi w rozwikłaniu kryminalnej zagadki.
Pewnie zadajecie sobie pytanie, czy Bielmo stanowi rodzaj biografii, a może raczej rodzaj przedstawienia wycinka życia Poego. Otóż nie. Chociaż amerykański pisarz rzeczywiście immatrykulował się jako kadet w Akademii West Point i nierzadko, jak zresztą ukazuje twór Coopera, symulował choroby, aby nie uczęszczać na zajęciach, to obecność tej postaci służy tu nadaniu historii jeszcze większej aury tajemniczości, jeszcze bardziej romantyczno-mrocznej atmosfery. Poza nawiązaniem do rzeczywistych wydarzeń z życia Poego autorzy produkcji Netflixa co rusz puszczają bowiem oko do fanów twórczości poety. I tak, nazwisko głównego bohatera, Augustusa Landora odwołuje się do nowelki Poego Landor’s Cottage, filmowa ukochana Poego wciąż pokasłuje, niczym jego prawdziwa miłość – Virginia, która zmarła na gruźlicę w 1847 roku, pisarz ma ponadto słabość do alkoholu, ale dość mocną głowę.
Wprowadzenie gotyckiego klimatu rodem z nowel Poego, a także podbijające atmosferę przedstawienie twórcy pierwszego literackiego detektywa skazane byłoby na niepowodzenie, gdyby nie wspomniane, zimne jak śmierć zdjęcia Takayanagiego oraz doskonała kreacja Harry’ego Mellinga. Obiło mi się o uszy, że Cooper chciał, aby kadeta-poetę zagrał Timothée Chalamet. Z całym szacunkiem dla tego młodego, utalentowanego aktora, ale w moim przekonaniu zupełnie nie pasowałby do tej roli. Idealnie pasuje tu natomiast Melling ze swoimi ostrymi rysami twarzy i nieco trupim wyglądem, który wbrew pozorom nie odgrywa Poego jako mrocznego i ponurego jegomościa, ale oddaje tej postaci serce i wrażliwość, jakie z pewnością charakteryzowały tego artystę.
„Bielmo” rozczarowujące
Poza Christianem Balem oraz Harrym Mellingiem, którzy nie tylko wspaniale wcielili się w swoje role (zwłaszcza ten drugi), ale wprowadzają dodatkowy zastrzyk energii do filmu, gdy ich postaci się na ekranie spotykają, w Bielmie występuje szereg wybitnych aktorów. Cóż jednak z tego, skoro Scott Cooper korzysta z nich wyłącznie po to, aby pchać fabułę do przodu. Charlotte Gainsbourg jako dziewka z baru pojawia się zatem co jakiś czas w łóżku Landora, aby rzucić pytaniem, które olśni detektywa; przegięta tutaj Gillian Anderson szarżuje w zupełnie nieukształtowanej roli pani Marquis; Toby Jones jako pan Marquis uśmiecha się wciąż, jakby coś ukrywał; Timothy Spall i Robert Duvall pojawiają się na ekranie na tak krótko (ten drugi szczególnie), iż można przypuszczać, że są w tym filmie tylko po to, żeby charakteryzatorzy dokleili im imponujące wąsy i brodę.
Scott Cooper nie jest również szczególnie wybitnym bajarzem. Jasne, autor Bielma potrafi zainteresować początkiem opowieści, wprowadzić odbiorcę w klimat, ale później niewyobrażalnie wręcz go zanudza, aby na koniec zaskakująco, ale też bez ładu i składu przyspieszyć oraz zamknąć swoją historyjkę melodramatycznym twistem.
WERDYKT
Szósta próba Scotta Coopera, czyli Bielmo, dowodzi temu, że jest to reżyser ambitny, odważny (każdy jego film utrzymany jest w innym gatunku), poszukujący, ale wciąż brakuje mu umiejętności, aby osiągnąć artystyczne spełnienie. Piękne zdjęcia, doskonałe główne role i same głośne nazwiska na drugim planie nie wystarczą, aby z nierównego, nudnego, miejscami chaotycznego skryptu ulepić coś więcej, aniżeli kolejny średni film. Przynajmniej jednak wiemy, dzięki Cooperowi, że Melling to wielki aktor, a rola Edgara Allana Poego powinna zostać dla niego zarezerwowana u jakiegokolwiek innego twórcy. Dzięki, Mr. Consistency.