search
REKLAMA
Recenzje

AKOLITA, czyli Star Wars jak bar mleczny, w którym rzucili wczorajsze kotlety [recenzja 2 odcinków]

Dwa premierowe odcinki „Akolity” są już dostępne na Disney+.

Odys Korczyński

6 czerwca 2024

REKLAMA

Dwa premierowe odcinki Akolity są już dostępne na Disney+. I szczerze przyznam, że nie tyle jestem nimi zażenowany, co zadziwiony, chociaż obserwując poczynania twórców pod dowództwem Kathleen Kennedy w całym postlucasowskim uniwersum Star Wars, nie powinienem. Historia dzieje się 100 lat przed trylogią prequeli. Nie ma jeszcze Imperium, ale otoczenie zasadniczo estetycznie się nie zmieniło, zupełnie jak w filmach z wielkich, kultowych serii, które już wyczerpały pomysły na świat przedstawiony, tylko przetwarzają dawne kupony sławy jak w kalejdoskopie szkiełka. W serialu spotkamy jak zawsze niewydarzonych Jedi. Jest i w tle mroczna strona. Poprzestawiano tylko pionki. W sumie gdy zobaczyłem taki mały napis w lewym górnym rogu ekranu z kategorią wiekową, wszystko powinno być dla mnie jasne.

A zobaczyłem tam liczbę 12, czyli najpopularniejszą kategorię wiekową, żeby upchnąć w niej wszystko, i to jak najbardziej bezpiecznie. Disney się nie uczy. Nie chce nic zmienić. Leslye Headland reklamowała Akolitę jako zupełnie nową jakość, serial napakowany akcją tak bardzo, że doświadczymy takich niesamowitych wrażeń po raz pierwszy w całym uniwersum. Mało tego ma to być połączenie Kill Billa i Krainy lodu. A podczas prezentacji koncepcji serialu podobno szefowa Lucasfilm Kathleen Kennedy, aż się popłakała z zachwytu. Mógłbym co najwyżej popłakać się w tym momencie ze śmiechu, bo po dwóch odcinkach zobaczyłem raczej technicznie nieźle zrealizowany szablon do dalszego uzupełniania dojrzałą treścią. A tu ujrzałem na starcie knajpę z kosmitami, maskotkę, czyli droida PIPA, gadającego przedziwnym językiem, który jest oczywiście zrozumiały dla głównej bohaterki Oshy (Amandla Stenberg), zbuntowaną byłą Jedi, widzianego z daleka antagonistę przypominającego Bena Solo oraz zestaw brudnych światów na różnych planetach, czyli niestety nic nowego. Krwi jest niewiele, język bezpieczny, założenia starć i dialogów przewidywalne, a wszystko utrzymane bardzo w konwencji westernu. Akcji, jak zapewniała showrunnerka, faktycznie nie zabrakło, ale porównanie do Kill Billa jest jakieś zupełnie kuriozalne, odjechane i świadczy o zupełnym niezrozumieniu potrzeb widzów. No chyba że fani Star Wars tego oczekiwali, w co mi się raczej wierzyć nie chce. Serial jest skrojony jak typowy produkt żerujący na sentymencie oraz biorący na celownik miłośników o wątlejszym doświadczeniu ze starą sagą George’a Lucasa. Twardym i psychotycznym fanem jego twórczości nigdy nie byłem, ale mimo to jestem wychowany na tym świecie, jest on dla mnie ważny i boli mnie, gdy widzę drapieżną franczyzowość, która wyjada resztki tej archetypicznej legendy.

Jej siłą zawsze była zdolność tworzenia ponadczasowych bohaterów, a w XXI wieku niestety w ramach Star Wars jakiś sukces osiągnął tylko Ben Solo. Reszta nowych postaci to twory z papieru, nic nieznaczące, nic niewnoszące, za to współkreujące zyski na zasadzie w pewnym sensie oszukiwania widza, że są kimś więcej. Prócz Bena na uwagę zasługują jeszcze tylko serialowy Obi Wan Kenobi oraz Cassian Andor. Gdyby Akolita faktycznie był ostrym jak katana Kill Billem, pewnie widziałbym jakąś szansę w Solu (Jung-jae Lee). Głównego antagonisty jeszcze nie poznałem, więc nie poczynię tu żadnych przewidywań. Musiałby być jednak potężny i nie zmieściłby się w kategorii wiekowe 12+. I to jest właśnie główny cios w pysk na odlew dla serialu, blokujący jakikolwiek rozwój uniwersum. A tyle showrunnerzy, i sama Kennedy, opowiadają o odwadze produkcyjnej, odkrywczości Akolity. Wybaczcie więc, drodzy twórcy z Lucasfilm, ale zatrudnienie Azjaty, Afroamerykanina i osoby nieheteronormatywnej nie jest wyrazem żadnej odwagi. To wyraz co najwyżej zmian kulturowych i ogólnie ujętego postępu. A tak na marginesie, Akolicie bardzo się dostało jeszcze przed premierą za inkluzywność. Nawet o niej wspominałem w felietonie o Czarnym George’u Lucasie. Problem w tym, że starałem się dopatrzyć zgrzytów i nienaturalności pokroju tych z Doktora Who, ale ta wielokulturowość w Akolicie jest zrobiona bez krzykliwych sztandarów, jakby naturalnie świat właśnie tak wyglądał. Jednym słowem: Disney spartolił całą resztę, lecz inkluzywność zrobił z klasą. Tym bardziej więc nie rozumiem sytuacji, dlaczego tak hejtuje się Akolitę ze względu na wielokulturowość, a Doktora Who zostawia w spokoju. Może po prostu Doktor Who w jakimś sensie został potraktowany jako produkt kulturowy niemający znaczenia, a wszystko, co dotyczy Gwiezdnych wojen, jest dużo częściej zauważane i analizowane generalnie, ale i przez środowiska typowo psychofanowskie, których wokół sagi George’a Lucasa narosło przez lata całe mnóstwo.

Smaczkami są natomiast jedno nawiązanie do Obcego (ciekawe, czy zauważyliście), a także Carrie-Anne Moss, która dołączyła do uniwersum pewnie dla wielu dość nieoczekiwanie i mam nadzieję, że jej występ z pierwszego odcinka Akolity nie będzie ostatnim w serialu. Tak, właśnie, mimo porównania do baru mlecznego zamierzam obejrzeć serial do końca, bo jestem ciekawy, kim jest mistrz akolitki Mae. Jak bardzo jest skopiowany albo zaskakująco dobry pośród oceanu nijakości, jakim go Disney otoczył jak cukrem kurtosza na krakowskim Rynku podczas świątecznego jarmarku. Poza tym, jak zawsze w przypadku produkcji z uniwersum Gwiezdnych wojen, wizualnie nie można mieć zastrzeżeń. Serial jest kopalnią potencjalnych tapet na pulpit. I nie piszę tego sarkastycznie, mając na ekranie tapetę z Blade Runnera 2049, a kiedyś z SWTOR-a. Tapety są ważne, wspomagają nastrój przy pracy, zwiększają ilość dopaminy. Ale dla recenzenta to są wszystko drobne elementy, które ostatecznie wchodzą w skład finalnej oceny. A skoro treściowo jest tak odtwórczo, to właśnie te drugoplanowe detale mogą zadecydować czy Akolita powinien zostać uznany za kompletną szmirę, czy tylko za średni, marketingowo przemyślany, produkt do jednorazowego obejrzenia i zapomnienia. Zdecyduję pewnie na końcu, bo w kolejnych odcinkach może faktycznie akcja stanie się tak mięsista jak w Kill Billu. Na razie nie jest nawet taka jak w Krainie lodu. Wszystko zależy od tego, jak rozwinie się relacja Mae i Oshy, czyli Elsy i Anny. A dołączy do nich jako element burzący równowagę właśnie mądry i koncyliacyjny Sol. W tej chwili chyba dałem się ponieść marzeniom, bo realia będą zapewne bardziej odtwórcze. Wyobraźcie sobie więc Kill Billa bez przekleństw i krwawej przemocy z intrygą między siostrami skopiowaną z Krainy lodu i dostaniecie dwa odcinki Akolity.

Odys Korczyński

Odys Korczyński

Filozof, zwolennik teorii ćwiczeń Petera Sloterdijka, neomarksizmu Slavoja Žižka, krytyki psychoanalizy Jacquesa Lacana, operator DTP, fotograf, retuszer i redaktor związany z małopolskim rynkiem wydawniczym oraz drukarskim. Od lat pasjonuje się grami komputerowymi, w szczególności produkcjami RPG, filmem, medycyną, religioznawstwem, psychoanalizą, sztuczną inteligencją, fizyką, bioetyką, kulturystyką, a także mediami audiowizualnymi. Opowiadanie o filmie uznaje za środek i pretekst do mówienia o kulturze człowieka w ogóle, której kinematografia jest jednym z wielu odprysków. Mieszka w Krakowie.

zobacz inne artykuły autora >>>

REKLAMA