I co z tego, że nowy DOKTOR WHO lubi nosić spódniczki? Dwa odcinki nowego sezonu już na Disney+
A właściwie co z tego, że nowy Doktor lubi kilty? Mają one właśnie tę zaplanowaną przez twórców, ponadpłciową wymowę, a nie ludową. Jak widać, w uniwersum Doktora Who wiele się w tamtym roku działo. Na 60-lecie serialu David Tennant powrócił, żeby zaprezentować nam nowego Doktora, w którego wcielił się Ncuti Gatwa. Było kolorowo, niebinarnie, multikulturowo, dramatycznie i jednocześnie pozytywnie, co graniczyło z naiwnością i paradoksalnie stygmatyzacją owej niebinarności, co jako jej zwolennik sam zaznaczyłem, że nie tędy droga, bo nie takie były założenia oraz nie na tym polega edukacja społeczeństwa na temat inności. Po przepoczwarzeniu Doktora w odcinkach specjalnych jednak brakowało mu asystenta lub asystentki, gdyż Catherine Tate w roli Donny musiała odejść. Świąteczny odcinek Doktora Who już z Ncutim Gatwą przedstawił więc również partnerkę doktora, niejaką Ruby Sunday (Millie Gibson), z którą u boku osobliwego i tym razem już niebinarnego naukowca miał się rozegrać wiosenny sezon tej jednej ze sztandarowych produkcji telewizyjnych od BBC. Czy widzowie jednak zaakceptują nowy świat Doktora, zwłaszcza ci, którzy są z nim od dziesiątków lat? Przekonamy się już niedługo. Dwa odcinki serialu w pakiecie ze świątecznym pilotem są już dostępne na platformie Disney+. Tym razem 6,5/10.
Pierwszy jest fabularnie dość szalonym dokładniejszym wprowadzeniem w historię Ruby Sunday, która w sumie była już zaprezentowana w świątecznym pilocie. Brakowało tylko tego dopowiedzenia, że jednak uda się z Doktorem w nieznaną podróż na krańce czasu. Drugi odcinek już o wiele konkretniej zapoczątkowuje opowieść, którą snuć będzie najnowszy sezon, gdyż Ruby nie jest tylko zwykłą asystentką, kobieta wiąże losy Who ze swoimi w budzący ciekawość sposób. Chodzi o jej tajemniczą matkę, znaną z odcinka Kościół na Ruby Road, której w pewnym sensie Doktor się obawia, a nie powinien, zważywszy na jego odważny i pozytywny stosunek do otoczenia. Tak więc na razie można obejrzeć dwa odcinki, ale to wystarczy, żeby domyślić się, jakim klimatem i cechami charakterystycznymi obdarzy widzów cały sezon. Będzie z pewnością wiele sprzecznych emocji. Doktor będzie się dziwił otaczającym światem, za wszelką cenę będzie chciał widzieć dobro nawet w złowrogich potworach i z pewnością zaprosi widzów do niezwykłej podróży po najbardziej nieoczekiwanych momentach ludzkiej historii. Z niej scenarzyści spróbują ulepić jakieś wnioski na temat naszej obecnej rzeczywistości. Oby były mniej łopatologicznie ideologiczne, a bardziej refleksyjne i bogate w możliwość interpretacji, zwłaszcza tej kontrowersyjnej. Nic tak nie cieszy, jak uderzenie przeciwnika w twarz na odlew argumentem, którego nie jest w stanie odbić.
Tylko tak da się uciec od multikulturowego banału, w który niestety wpadły poprzednie odcinki Doktora Who, a tutaj już ten pierwszy o dzieciach zaczął z wolna się w tę frazesową stronę zsuwać. Sami jednak ocenicie, gdzie zaczyna się faktycznie docenienie wolności za pomocą filmowej metaforyki, a gdzie kurtuazyjne akcentowanie kolejnych podpunktów, z tylko takim uzasadnieniem, że tak obecnie wypada. Na razie dostaliśmy radykalnie odległą przyszłość z historią o klonowaniu dzieci oraz lata 60. XX wieku, w których Doktor i jego asystentka zmierzą się z historią Beatlesów oraz złowrogą istotą o imieniu Maestro. Na uwagę zasługują zwłaszcza dwie sceny – ta z białym fortepianem oraz grą na skrzypcach i wysypującymi się z instrumentów nutami. W odcinku jest także mniej banalnego uśmiechania się Doktora Who, a więcej akcji, kiedy to czyny i ilustrująca je scenografia wskazują odbiorcom kierunek biegu fabuły i wnioski, które chcieli sformułować twórcy. A przede wszystkim, co będzie dalej, że aż chce się czekać na kolejne odcinki, które będą pojawiać się na Disney+ co sobotę. Będę na nie czekał – od razu to jasno mówię, chociaż mam wiele zastrzeżeń do niezwykle przystojnego Ncutiego Gatwy, któremu wydaje się, że ktoś nakazał takie emfatyczne odgrywanie emocji. Wygląda to miejscami naprawdę głupio. Na szczęście jest obok Millie Gibson, a jej spokój, a nawet wewnętrzny smutek i rezerwa do świata zewnętrznego, równoważny atmosferę wiecznego zachwytu Doktora.
Wizualnie serial prezentuje się naprawdę dobrze, może prócz czołówki, zbyt szybkiej, w kolorach jarmarcznej oraz zilustrowanej muzyką zaaranżowaną jak dżingiel w lokalnym radio finansowanym ze składek jego miłośników podupadających na zdrowiu z powodu wieku. Reszta efektów specjalnych jak na serial z BBC nie przeszkadza, ale daleko jeszcze do zachwytów. Wciąż mam w pamięci wielkiego goblina, którego napompowane rzekomym tłuszczem ciało falowało jak niedodmuchany balon, a nie coś, co ma krew i kości. Co do treści: przecież wiecie, że uwielbiam tego typu złączenia, gdy czarny aktor wymyka się binarnej płciowości i tańczy w kilcie na parkiecie wśród spoconych innych pięknych mężczyzn, ale oczekuję, że ten zachęcający estetycznie obraz nie będzie naiwną romantyzacją inności, występującą masowo i na każdym roku z wielką tabliczką – JESTEM INNY.
I dlatego uwierzcie, bardzo bym chciał z całą odpowiedzialnością odpowiedzieć ewentualnym krytykom, że to zupełnie nie ma znaczenia, że nowy Doktor Who lubi nosić spódniczki, jeśli tylko na końcu tego sezonu będę czuł, że potrafię tę opinię obronić solidnymi i mądrymi argumentami. Że za tym kiltem ukrywa się nie tylko chęć pustej manifestacji bycia innym i kolorowym, lecz coś o znacznie poważniejszym znaczeniu – współczesna i przekonująca widza interpretacja potrzeby antysystemowej wolności, która nie jest bezmyślną anarchią.