O tym jak GŁOWA MNIE JUŻ BOLI od NATŁOKU SERIALI
Usunięcie z kalendarza premier Disneya nowych filmów z serii Gwiezdne wojny traktuję jak decyzję symboliczną. Wielkie studio już dawno to sygnalizowało, ale teraz niejako potwierdziło, że chce skupiać się na rozwijaniu świata odległej galaktyki poprzez dostarczanie nowych produkcji serialowych. Czego to symbol? Serialowej dominacji. Jesteśmy właśnie świadkami nastania nowej ery seriali, której hasło brzmi „więcej, chcę WIĘCEJ”.
Gdy siedem lat temu opublikowałem na łamach film.org.pl swój pierwszy felieton, podjąłem wówczas temat rozwijającego się na naszych oczach rynku produkcji serialowych. W tekście pt. O serialach słów kilka (otwierającego cykl Drugie Dno – ktoś pamięta?) jawnie dawałem do zrozumienia, że bardzo trudno jest mi się odnaleźć w sytuacji tak szeroko zakrojonego przepychu produkcji telewizyjnych. Netflix dopiero raczkował, ale już wówczas było z czego wybierać i było tego sporo. Nie bardzo wiedziałem, gdzie najpierw skierować swoje zainteresowanie, gdyż jakościowych seriali pojawiało się naraz po prostu za dużo.
To było siedem lat temu. Jeśli wtedy czułem przepych serialami, to nie wiem, co miałbym powiedzieć teraz. Bo sytuacja urosła do rozmiarów niebotycznych. Trend wzrostowy się utrzymał, a my otrzymaliśmy jeszcze więcej kontentu. Dzięki temu nikt wyczerpany po pracy, zasiadający przed odbiornikiem z pewnością nie może narzekać na nudę i brak wyboru. Zastanawia mnie jednak, czy to tempo się utrzyma, bo jeśli tak, to bardzo szybko nastąpi reakcja zwrotna i zamiast pobudzania i wzmacniania zainteresowania widowni giganci medialni mogą w pewnym momencie po prostu zrazić do siebie widza tą przesadną rywalizacją i strzelaniem nowymi tytułami jak z karabinu. Zagubiony widz już wkrótce zacznie w tym przepychu tonąć. Nie wiedząc, który serial ma obejrzeć w pierwszej kolejności, zrezygnuje w ogóle z oglądania.
Brakuje tchu
Żebyście mnie dobrze zrozumieli. Słowa te nie są pisane z pozycji osoby, która nie lubi seriali, bo jest wyznawcą tradycyjnego kina, gardzącym seansem domowym. Jest dokładnie odwrotnie. Od kilku lat zauważam, że seriale dają mi znacznie więcej radości od pełnometrażowych filmów, a to dlatego, że przyjemność obcowania z ulubionymi bohaterami i światem zostaje tu rozciągnięta na dłuższy okres, co jest dla mnie satysfakcją zbliżoną do tej, którą dostarczały mi już wcześniej książki i którą dostarczają mi obecnie także gry komputerowe. Lubisz to? Podoba się? No to twórca zrobi dziś wszystko, by cię do tego świata wessać na stałe.
Problem pojawia się jednak wówczas, gdy tych kuszących bodźców i pretekstów do zatracenia się w danym krajobrazie jest wokół nas za dużo. Nie da się wówczas odpowiednio wtopić w daną historię, gdy z tyłu głowy nieustannie pobrzmiewa nam komunikat, że przecież po tym odcinku powinniśmy obejrzeć jeszcze jeden i jeszcze jeden, tak by zdążyć przed jutrzejszą premierą kolejnej produkcji. Jeśli natomiast oglądamy po kilka seriali jednocześnie (tak jak ja), to wówczas ten niepokojący komunikat mówi, że nawet jeśli śledzimy na bieżąco wychodzące raz w tygodniu odcinki ulubionej produkcji, to przecież tuż za rogiem czeka na nas lista seriali koniecznych do nadrobienia. Nie zdołamy jednak nadrobić tych zaległości. Wiecie dlaczego? Bo w ostatniej chwili, gdy będziemy odpalać to, co mamy na celowniku od tygodni, a może nawet miesięcy, algorytm wrzuci nam przed oczy jakąś palącą świeżynkę, o której dyskutuje właśnie cały świat.
Czuję się częścią tego szaleńczego procesu, jestem w seriale mocno wkręcony, ale czasem po prostu brakuje mi tchu. Zaraz jeden z drugim wyleci mi w komentarzu, że przecież są aplikacje, które porządkują to, co w danej chwili oglądamy, pozwalają na odhaczenie zaliczonych odcinków, śledzenie nadchodzących produkcji, generalnie kontrolowanie całego tego wyścigu. Jasne, że są. Ja jednak mam takie poczucie, że jeśli już zainstaluję jakąś sztuczną inteligencję na moim smartfonie po to, by ogarniała za mnie to, co przecież powinno leżeć w sferze przyjemności, relaksu i generalnie czegoś niezobowiązującego, wówczas będzie to dla mnie jak faustowskie zaprzedanie swej duszy diabłu. Wówczas to nie seriale będą dla mnie, tylko ja dla nich.
Chciałoby się zwolnić
Jakoś od pierwszej połowy XXI wieku mamy do czynienia z renesansem seriali, do którego mogliśmy się już przyzwyczaić. Mam jednak wrażenie, że to, co jest teraz, to po prostu punkt krytyczny tego procesu. HBO wyjechało z Rodziną Soprano i Sześcioma stopami pod ziemią. Później przyszedł czas na Zagubionych, Prison Break czy Mad Mena. Ale to było, zanim przez media przetoczył się wartki strumień… platform streamingowych zmieniających reguły gry na zawsze.
Andor, serialowy Władca Pierścieni, nowa Gra o tron, Sandman, jeszcze anime Cyberpunk, wcześniej zaczął się serialowy zwrot Marvela i tak dalej, i tak dalej, a to przecież zaledwie procent tego, co jest w tej chwili wyświetlane. Netflix, HBO, potem Disney, a na koniec jeszcze Amazon. I to uczucie, że przecież powinienem jeszcze wykupić dostęp do Apple TV, bo jak tu nie obejrzeć Czarnego ptaka. Musiałbym w pracy wziąć dobry tydzień urlopu, by wyjść ze wszystkim na prostą (łącznie z zaległościami filmowymi, które narosły przez zwrot ku serialom). Tylko czy o to chodzi? Czy to jest fajne, że się seriale naparza taśmowo, zamiast je z przyjemnością, refleksją w skupieniu oglądać?
Chciałoby się zwolnić, ale się nie da, bo od uczucia, że nie jest się na bieżąco, gorsze jest uczcie, że można jeszcze bardziej nie być na bieżąco. Dla spokoju duszy przydałoby się, gdyby po prostu ktoś wyłączył na chwilę prąd. Ale tylko na chwilę… gdy akurat nie ma nowego odcinka Rodu smoka.