DRUGIE DNO #1 – O SERIALACH SŁÓW KILKA
Felietonem tym pragnę rozpocząć regularny cykl treści formułowanych bezpośrednio ode mnie. Tytuł cyklu odnosi się do ukrytego znaczenia, które z lubością staram się odnajdywać w przekazach kultury popularnej. Podczas gdy uwagę przeciętnego odbiorcy zwraca głównie powierzchnia, ja skupiam się na przyczynowości, esencji, głębi i drugim dnie danego dzieła. Lubię tłumaczyć sobie także zjawiska występujące w świecie filmu – w tym różnorakie mody, trendy. Wszystko to w myśl zasady, że nic nie dzieje się bez przyczyny. Zachęcam zatem do czytania mnie każdego tygodnia we wtorki!
A teraz do rzeczy, czyli o serialach TV słów kilka.
Zasadne jest twierdzenie, że dziś ta telewizyjna forma narracyjna cieszy się niebywałą popularnością. Choć wiem, że jest to wynik długiego procesu, to jednak da się odczuć różnicę, między tym, co było kiedyś, a tym, co jest teraz. I w tym miejscu wypada zastanowić się, dlaczego i w jaki sposób popularność współczesnych seriali zdołała urosnąć do takiego, niebotycznego wręcz rozmiaru.
Seriale TV od zawsze wiodą prym w antenowym czasie stacji telewizyjnych i rzecz jasna, w czasie wolnym przeciętnego, kanapowego odbiorcy. Tak było i będzie prawdopodobnie tak długo, jak długo istnieć będzie magiczne, szklane pudło. Przez dekady zmieniała się tylko liczba produkcji (często uzależniona od liczby stacji), ich formuła, budżet wyjściowy i estetyczna wartość. Zawsze stanowiły jednak odbicie sprawdzonych trendów oraz odpowiedź na popularne w danym czasie w filmowej sztuce style i koncepty. I ostatnio wyraźnie da się odczuć, że coś się na tym ostatnim polu zmieniło. Dziś serial nie stanowi tylko atrakcyjnego dodatku do telewizyjnej ramówki. Na nowy odcinek nie trzeba już nawet czekać. Nie natrafiamy na niego także przypadkiem, podczas bezwolnego przełączania kolejnych kanałów.
Współczesny serial to coś więcej. Potrafi pochłonąć bez reszty. Jego zadaniem jest wejście do naszego życia tak, by stale wypełniać wolny czas przeznaczony na kulturalną rozrywkę.
U mnie z serialami było tak, że było ich w moim życiu dużo, ale zawsze to film stał na piedestale. Z Mulderem i Scully z fascynacją śledziłem przyczynowość zjawisk paranormalnych. Z kolei, gdy trochę podrosłem, uczyłem się wartości rodzinnych od samego Tony’ego Soprano. W międzyczasie, przychodziła także chwila na podwodną podróż SeaQuestem. Nigdy jednak nie doszedłem do momentu, w którym potrafiłbym przewartościować sprawy tak, by odcinkom ulubionych seriali oddawać się bardziej niż ulubionym filmom. Mówiąc wprost, nigdy nie zostałem fanem jakiegoś serialu, gdyż te stanowiły dla mnie tylko atrakcyjny dodatek, uzupełniający wiodące zainteresowanie. Rozsądnie także zakładałem, że jeśli chce się trwale sympatyzować z danym dziełem, trzeba mu poświęcić czas, znać każdy odcinek, „żyć” nim. A ja wierny byłem głównie pełnometrażowym, zamkniętym formom filmowym.
Nie wiem, kiedy dokładnie w masowej kulturze nastąpił punkt zwrotny, gdyż chyba pod datą moment ten nie występuje, ale wiem, jak sprawa wyglądała ze mną. Moje podejście do seriali zmieniło się, gdy kolega dał mi płytę z nagranymi odcinkami pewnego amerykańskiego hitu. Tak zaczęła się moja przygoda ze Skazanym na śmierć, kultowym już w wielu kręgach serialem o gościu, który zamierza wyciągnąć z paki swojego brata przy pomocy wytatuowanej na swoim ciele mapy. To był niemały przełom – i to zarówno dla mnie, jak i dla mojego otoczenia. Po raz pierwszy świadomie odsunąłem wszystkie inne treści na bok, by bez reszty oddać się kolejnym odcinkom przygód Scofielda. Nigdy wcześniej czegoś takiego nie przeżywałem. Nie mogłem oderwać wzroku od ekranu, a po każdym obejrzanym odcinku odpalałem kolejny (w taki sposób doświadczyłem działania tzw. cliffahangera). Potem analogicznie było z Zagubionymi, których do dziś darzę ogromnym sentymentem (należę także do nielicznego grona osób, według których finał serialu zdołał się obronić). Dalszą historię już znacie, ponieważ, jak mniemam, także w jakimś stopniu uczestniczyliście w tym szale seriali, obecnym w kulturze w ostatniej dekadzie.
Skala rozwoju tzw. „cyklicznych filmów telewizyjnych” jest ogromna. Po pierwsze, tych produkcji, stojących na wysokim poziomie realizacyjnym, jest dziś nieporównywalnie więcej niż kiedyś. Po drugie, istnieje o wiele więcej platform, czyli miejsc, w których serial może funkcjonować. Po trzecie w końcu – co de facto jest wynikiem dwóch pozostałych – dzisiejszy serial telewizyjny stał się podłożem do przekazywania o wiele odważniejszych treści. I to częstokroć tych, dla których nie byłoby miejsca w ogarniętym poprawnością polityczną hollywoodzkim mainstreamie. A ludzie chcą potu, krwi i prawdy o zasadach funkcjonowania światem. Chcą oglądać takie perły jak Gra o tron czy Breaking Bad, gdyż swoją bezkompromisowością prześcigają produkcje kinowe o mile.
I tak dochodzimy do momentu, w którym historia zatacza koło.
Kiedyś bowiem było tak, że zanim rozbłysła gwiazda jakiegoś aktora, ten zaczynał w produkcji serialowej. Tak było chociażby z Roger Moorem, Bruce’em Willisem, George’em Clooneyem, Willem Smithem czy też Johnnym Deppem. Dziś z kolei wielkie gwiazdy kina pukają do drzwi producentów widowisk telewizyjnych, bo wiedzą, że ci trzymają dla nich ciekawe i odważne scenariusze. Dzięki czemu aktorzy ci mogą raz jeszcze wykorzystać swoje emploi do stworzenia wybitnej i charakterystycznej roli – przypadek Kevina Spacey. Serial staje się zatem dla aktorów atrakcyjny pod względem artystycznym, o wiele bardziej, niż było to jeszcze kilkanaście lat temu.
Włożę jednak łyżkę dziegciu i oznajmię, że według mnie zaistniały rozwój seriali telewizyjnych ma swoje złe strony. I muszę przyznać, że powoli zaczynam się w moim podejściu do tych produkcji uwsteczniać (być może się starzeje). A to dlatego, że odczuwam znamiona przesytu. Po tym, jak zacząłem oglądać kilka dobrych seriali na raz, w trakcie trwania ich sezonów zaczęły wychodzić odcinki całkiem nowych produkcji, równie godnych mojej uwagi. Odkładałem je zatem na bok. Tylko że tamte pierwsze, zaczęte kilka lat temu wciąż nie chcą się skończyć, a kupka zaległości rośnie i boli mnie od tego głowa. Nie wiem, gdzie najpierw spojrzeć, co najpierw włączyć. Zacznę jedno, wchodzi drugie i tak bez końca.
Seriale ponadto rozpoczęły mnie także dekoncentrować i… nudzić.
Zacząłem bowiem zauważać, jak bezsensownie wypchany jest środek każdego sezonu – zawiązanie intrygi odkładane jest na bok, by na minimalnym wysiłku utrzymać moją ciekawość do końca sezonu, który z założenia ma mnie zwalić z nóg. Czy ktoś z was w ogóle uzmysłowił sobie, jak wielkim pochłaniaczem czasu mogą być współczesne seriale telewizyjne, przy założeniu, że z odcinkami najważniejszych tytułów będziemy zawsze na bieżąco? Ma się jeszcze wówczas czas na pójście do kina? A na seks?
Zdałem sobie przez to sprawę, że jest to proces pozbawiony kontroli, ale także celu. Owszem, zawsze byłem zwolennikiem różnorodności w przyrodzie. Ale nigdy nie w imię utraty jednostkowej wartości dzieła, które nie może zostać w pełni docenione, gdyż wokół znajduje się mnóstwo odciągaczy uwagi. Niezwykle trudno jest w takim natłoku podjąć właściwy sąd. I znowu dochodzimy do odwiecznej, wyświechtanej już prawdy: kiedyś było czegoś mniej, to się ceniło bardziej. Ale tak to u mnie właśnie przebiegło. Zachłysnąłem się tą fascynacją, po czym odkładam ją na półkę niżej, gdzie pierwotnie od zawsze było jej miejsce. Wszystko, co dobre, szybko się zatem kończy – i was też ten etap czeka.
korekta: Kornelia Farynowska