SANDMAN. Kolorowy sen nadąsanego chłopca
O serialu Sandman na podstawie komiksów poczytnego autora amerykańskiego, Neila Gaimana, było głośno, od kiedy pojawiły się pierwsze wzmianki o jego realizacji. Szeroko i emocjonalnie komentowano wybory obsadowe, pierwsze zdjęcia, teasery, czekano niecierpliwie na premierę. Kiedy wreszcie nastąpiła, dyskusje tylko przybrały na sile.
Więc chodź, pomaluj mój świat…
Ci, którzy nie znają lub nie pamiętają komiksów, na podstawie których powstał serial, mogą podejść do seansu bez konkretnego nastawienia. Być może niektórzy, tak jak ja, są fanami prozy Gaimana, być może część nie zna wcale jego twórczości. Co ich czeka podczas spotkania z Morfeuszem…?
Pierwsza odsłona serii liczy sobie dziesięć odcinków. To, co przede wszystkim rzuca się w oczy, to fantastyczna malowniczość produkcji. Zarówno w królestwach Nieskończonych, jak i na Jawie wzrok dopieszczony jest barwną, bogatą w detale scenerią. Śnienie, królestwo Morfeusza, przywodzi na myśl zamki z baśni, zmysły najbardziej pobudza lśniąco czerwone, gładkie domostwo Pożądania. Czy to posępny zamek Burgessa, czy sterylny pokój szpitalny jego syna, czy to przeładowany zdobieniami pokój Unity, czy posępne Piekło – każde z tych miejsc sprawia wrażenie dobrze przemyślanego, starannie wykonanego krajobrazu.
Nie inaczej jest z postaciami. Szczególnie podczas pierwszych odcinków uwagę zwraca komiksowa, ostro zarysowana sylwetka Morfeusza. Czy to jego blada skóra majacząca przez grube ściany szklanego więzienia, czy wąska kreska czarnego płaszcza – momentami ma się wręcz wrażenie, że patrzy się na rysunek. Dawno nie miałam już w ręku komiksu Gaimana, ale te wysmakowane kadry wydają mi się głębokim ukłonem w jego kierunku.
Opowieść w odcinkach
Warstwa fabularna z kolei na mnie sprawiła wrażenie nierównej. Początek jest dynamiczny – tajemniczy rytuał, uwięziona istota, wyczuwalne napięcie pomiędzy Sandmanem a jego porywaczami – to wszystko wciąga, kafelek „Kolejny odcinek” klika się sam. Ponieważ wiadomo, że Morfeusz nie będzie tkwił w niewoli wiecznie, widz z zapartym tchem oczekuje na rozwiązanie tej sytuacji. Kiedy wreszcie ono następuje, akcja bynajmniej nie zwalnia. Motyw z wnukiem Burgessa i skradzionym klejnotem to wisienka na torcie, a odcinek 24/7 jest zdecydowanie najlepszym epizodem tego sezonu. Z tym że… jest piątym z dziesięcioodcinkowej serii. Cóż zatem dzieje się potem?
Niestety, wszystko wyraźnie zwalnia. Następuje zupełnie inny w tonie odcinek ze Śmiercią w roli głównej i choć sam w sobie jest dobry, sprawia wrażenie luźnego antraktu pomiędzy dwiema różnymi opowieściami (bazującymi na dwóch tomach komiksu). Po nim wprowadzony zostaje wątek wiru, który nawet w połowie nie jest tak ciekawy, jak to, co miało miejsce wcześniej, zostawiając po sobie uczucie lekkiego rozczarowania. Finisz ratuje nieco niesamowita scena rozmowy Morfeusza z Pożądaniem (kombinacja obsady, charakteryzacji, scenografii i muzyki w tej scenie daje efekt, który zwala z nóg), niemniej pozostaje niedosyt i uczucie, że nie tak powinny były być rozłożone akcenty.
Obsadowy strzał w środek tarczy
A co z obsadą? Zacznijmy od głównego bohatera tej historii, Władcy Snu. Wciela się w niego Tom Sturridge, który na koncie ma już udział w takich produkcjach jak Z dala od zgiełku czy Mary Shelley. Rola Morfeusza z pewnością będzie stanowiła jasny punkt w jego karierze, bo przyznać trzeba, że bardzo dobrze poradził sobie z postacią Nieskończonego postawionego w sytuacji dla niego samego niewyobrażalnej, a potem stawiającego czoła jej konsekwencjom. Największe pole do popisu miał zdecydowanie w odcinku trzecim, i wykorzystał tę szansę w każdej scenie.
Na ekranie towarzyszą mu artyści o znanych nazwiskach, tacy jak Stephen Fry jako dobrotliwy Sen, Charles Dance w roli Rodericka Burgessa czy jak zwykle rewelacyjny David Thewlis w roli jego syna (powtarzam – odcinek piąty to absolutny majstersztyk, także dzięki niemu). Wiele wątpliwości budziło obsadzenie Gwendoline Christie (Gra o Tron) w roli Lucyfera, władcy Piekieł. Muszę przyznać że i ja, oglądając zdjęcia z planu, nie byłam przekonana do tej wersji Niosącego Światło. Christie jednak zrobiła naprawdę dobrą robotę i paradoksalnie ten wygląd niezbyt rozgarniętej ciotki z absurdalnymi loczkami na głowie świetnie wpisuje się w tę postać. Lucyfer jako upadły anioł ma prawo do zachowania fryzurki, do której przywykł przez eony, a to, że ma miłą, okrągłą buzię o błękitnych oczach, nie znaczy, że nie należy się go obawiać. Patrząc na jedną z ostatnich scen serii, ma się wręcz przeciwne odczucia.
Doceniając pracę Boyda Holbrooka w roli Koryntczyka (pracę szczególnie trudną, bo aktor został pozbawiony jednego z podstawowych środków ekspresji), Vivienne Acheampong jako lojalnej Lucienne czy młodej Kyo Ra jako Rose Walker, należy przede wszystkim zwrócić uwagę na absolutną doskonałość obsadową, czyli na Mason Alexander Park (Cowboy Bebop) w roli Pożądania. Pożądanie pojawia się w serialu zaledwie przebłyskami, jednak to, co w tych krótkich chwilach z rolą wyprawia Mason, powinno przejść do annałów. Niezależnie od rewelacyjnej charakteryzacji, Mason spojrzeniem połyskliwych złotych oczu, niskim tonem głosu i leniwymi, miękkimi ruchami ciała świetnie oddaje to, co w Pożądaniu pociągające i odpychające zarazem. Ta zabawa może bardzo łatwo pójść w złym kierunku i w tej postaci jest aż nazbyt widoczne.
I co dalej...?
Jak wspomniałam, fabuła Sandmana pozostawia niedosyt. Chciałoby się poznać lepiej samego Morfeusza, a także resztę Nieskończonych, chciałoby się, żeby więcej było przepychanek między nimi, a mniej nieco nużącej Jawy, której przecież mamy po korek na co dzień. Ten niedosyt jest dobrym zjawiskiem, pozostawia widza w oczekiwaniu na sezon drugi, który co prawda nie został jeszcze potwierdzony przez Netflixa, ale powszechnie uważa się, że to tylko formalność. Sam Gaiman, który jest zaangażowany w produkcję serii, w rozmowie z Digital Spy wyznał, że ma nadzieję, że w kolejnym sezonie rodzina Morfeusza będzie bardziej widoczna. Wygląda zatem na to, że jest na co czekać.