POLOWANIE na PEDOFILA. O dokumencie Sekielskiego, “Klerze” i Michaelu Jacksonie
W ostatnich kilku, prawie kilkunastu miesiącach w filmach swoją obecność wyraźnie zaznaczył problem pedofilii, wywołując (na szczęście, bo to wcale nie takie oczywiste) duże poruszenie i odzew społeczny. Molestowanie seksualne dzieci nadal niezupełnie wydostało się ze sfery tabu, a jego istnienie w takich przestrzeniach jak choćby Kościół wciąż bywa negowane przez niektórych. Dobrze, że film w końcu na poważnie zabiera się za ten jakże ważny i nieprzyjemny temat, bo być może stopniowo przyczyni się do szerszej dyskusji i otwarcia oczu niektórym niedowiarkom.
Podobne wpisy
Zacznę jednak od sprawy innej niż ta, która w ostatnich dniach wzbudza w polskich mediach i samych Polakach tak wiele emocji. Wyjdę od przykładu zgoła odmiennego od gorącej ostatnimi czasy kwestii molestowania przez duchownych, bo pochodzącego zza oceanu i dotyczącego niezwykle głośnego filmu Leaving Neverland. Nie mogłem przejść obok dokumentu Dana Reeda obojętnie. Nie tylko ze względu na potężny odzew, z jakim się spotkał, lecz także jako sympatyk twórczości Michaela Jacksona, a jednocześnie osoba, którą mierzi wszelka fasadowość. Dla przypomnienia: film składa się głównie z relacji dwóch mężczyzn, Wade’a Robsona i Jamesa Safechucka, którzy w dzieciństwie utrzymywali bliskie kontakty z piosenkarzem, a dziś przyznają, że byli przez niego wykorzystywani. Podchodziłem do Leaving Neverland z dystansem, tym bardziej że dość często zdarza się, iż dzieła traktowane przez tak wielu, zwłaszcza media, jako prawda objawiona w istocie nie są ani przełomowe w danej sprawie, ani nawet zbyt dobrze zrealizowane.
Tak było niestety i tym razem, bo jakkolwiek wstrząsające są zeznania Robsona i Safechucka, wiarygodność całego dokumentu rozbija się o problem stary jak samo kino: wierzyć twórcy czy nie wierzyć? Zwykle nie jest to kwestia zbyt mocno paląca, bo każdy, kto ma choć odrobinę rozsądku, wie, że żadnego filmu, nawet dokumentalnego, nie wolno uważać za stuprocentową, obiektywną prawdę. To nie jest możliwe, nikt nie jest w stanie nakręcić takiego utworu filmowego. Niepisana umowa między dokumentalistą a widzem zakłada, że ufamy twórcy i (co najmniej do pewnego stopnia) wierzymy w jego przekaz.
Leaving Neverland jako film dokumentalny jest jednak w najlepszym razie przeciętny, bo pomijając fakt, że powinien ponownie znaleźć się na stole montażowym, gdyż te cztery godziny materiału równie dobrze mogłyby zostać skrócone do dwóch, opiera się na słowie. Słowie przeciwko… nawet nie słowu, tylko niczemu. Nie zrozumcie mnie źle — przerażające opowieści Robsona i Safechucka mogą być prawdziwe, ale równie dobrze mogłyby okazać się wyssane z palca. Bo Leaving Neverland nie przedstawia żadnych dowodów (tak, wiem, że trudno byłoby o materialne dowody w tej sprawie), nie daje przemówić tym po drugiej stronie barykady (a jeśli już, to wybiera patologiczne przypadki psychofanów), a przez to nie wnosi kompletnie niczego nowego do tematu. O podejrzanych relacjach Jacksona z dziećmi wiadomo przecież od prawie trzydziestu lat. Opowiadając o tak poważnym problemie jak pedofilia, umowę twórca-odbiorca trzeba traktować poważnie, a w tym wypadku jej zasadność wzbudza bardzo ambiwalentne uczucia.
Nie jest to recenzja filmu HBO, więc przejdę do sedna. Choć Leaving Neverland ma dużo wad i w moim mniemaniu nie przedstawia zbyt dużej wartości ani jako głos w sprawie, ani jako dzieło filmowe, to zrobił coś ważnego — wywołał reakcję, mam nadzieję, że nie tymczasową. Nie mówię o absurdalnych decyzjach radiostacji, które oburzone przestały nadawać piosenki Jacksona (tak jakby nagle stały się one słabe, muzyk mógł jeszcze na nich zarabiać, a sama opinia publiczna nie wiedziała nic o jego niepokojącej bliskości z małoletnimi), lecz o burzeniu nieskazitelnego wizerunku idola. Tak, sam przed chwilą pisałem, że Jackson był podejrzany jakoś od lat osiemdziesiątych. Niemniej chodzi o odzew. O może choć częściowe zdjęcie przez ludzi klapek z oczu i uświadomienie sobie, że nawet ci wielcy, których uwielbiamy i podziwiamy, mogą być potworami albo te potwory ukrywać.
I tu przechodzimy na rodzimy grunt, do najgłośniejszej sprawy ostatnich dni, czyli do Tylko nie mów nikomu. To, co łączy dokument Tomasza Sekielskiego z tym od HBO, wyraźnie odmiennym przecież tematycznie, to właśnie burzenie pomników (nota bene dosłownie pojawiające się w polskim filmie). To, co dzieli oba obrazy, to ich siła przekonywania, wiarygodność i subwersywny potencjał. Sekielski wykonał bowiem świetną robotę dokumentalisty i dziennikarza śledczego, bo nie tylko pozwala przemówić ofiarom, lecz także samym sprawcom. Z użyciem ukrytej kamery konfrontuje molestowanych w dzieciństwie ludzi z ich oprawcami, ale na tym nie koniec. Tylko nie mów nikomu nie boi się oskarżać i to w sposób w pełni uzasadniony i złożony. Bo Sekielski pokazuje kliki, które powstały w Kościele katolickim, kryjące przestępców nawet na najwyższych szczeblach tej instytucji. Pokazuje niewydolność kościelnych sądów, które niejednokrotnie zamiast wydalić księży-pedofilów, przenoszą ich do innej parafii (swoją drogą, punktem przeniesienia takich ludzi powinny być inne rodzaje cel niż te zakonne). Pokazuje księży zasłaniających się diabelskimi podszeptami i karą, która, owszem, nastąpi, ale dopiero z ręki Boga.