LABIRYNT. Nieprzewidywalny thriller Denisa Villeneuve’a. Przywodzi na myśl “Milczenie owiec”
Ostrzegam już na wstępie, że Labirynt jest filmem, o którym im mniej się wie, tym lepiej. Satysfakcję sprawia łamanie sobie głowy podczas seansu, dlatego postaram się nie zdradzić żadnych ważnych elementów intrygi, ograniczając się tylko do tego, co wydaje mi się konieczne przy recenzowaniu tego tytułu.
Dwie zaprzyjaźnione ze sobą rodziny spędzają wspólnie Święto Dziękczynienia, gdy w pewnym momencie orientują się, że ich dwie kilkuletnie córki zniknęły. Nie ma ich w domu, na ulicy, przy huśtawkach. Brat jednej przypomina sobie, że interesowały się zaparkowanym nieopodal kamperem, ale tego już tam nie ma. Policja szybko lokalizuje wóz i zatrzymuje jego właściciela, dwudziestokilkuletniego upośledzonego Alexa. Chłopak nie przyznaje się do porwania, ani nawet kontaktu z dziećmi, zaś po bezowocnym przeszukaniu samochodu oraz domu jego ciotki, u której mieszka, policja zmuszona jest go wypuścić. Nie podoba się to ojcu jednej z zaginionych, Kellerowi (wściekły jak nigdy Hugh Jackman), który wierząc w winę Alexa postanawia uwięzić go i siłą wydobyć z niego prawdę.
Hollywood rzadko kiedy podchodzi z taką powagą do tematu porwanych dzieci, a rozpacz i desperację rodziców w takim stopniu, jak to ma miejsce w Labiryncie, ostatnio mogliśmy zaobserwować przeszło 10 lat temu, oglądając „Rzekę tajemnic” Clinta Eastwooda. Jednak film Denisa Villeneuve’a bardziej niż takim podejściem zaskakuje licznymi zwrotami akcji w drugiej połowie filmu, czyniąc z niego prawdziwie nieprzewidywalny thriller. Ponura i przygnębiająca atmosfera utrzymuje się aż do ostatnich scen, lecz to, co początkowo sugerowało smutny kryminał o tragedii, w obliczu której ojciec zamienia się w kata, zostaje zastąpione misterną łamigłówką, przywodzącą na myśl słynne Milczenie owiec i, przede wszystkim, głośny holenderski dreszczowiec Zniknięcie.
Ale zanim dojdzie do tych wszystkich rewelacji, możemy się przyjrzeć świetnie napisanym postaciom dramatu. Keller to mocno stąpający po ziemi ojciec rodziny, którego poznajemy, gdy wraz z synem polują na jelenia. Chwilę później opowiada mu o najważniejszej lekcji, jaką dostał od swego dziadka – „zawsze bądź przygotowany”. Stąd piwnica pełna zapasów jedzenia, baterii i innych potrzebnych rzeczy, gdyby nagle świat zmierzał ku końcowi, a ludzie się od nich odwrócili. Tyle że w obliczu zniknięcia córki jego zaradność i przekonania obracają się przeciwko niemu. „Czułam się przy tobie bezpieczna”, słyszy od żony, gdy mija kolejny dzień poszukiwań, a użyty czas przeszły uderza w niego jak grad kul. Ale Keller to również człowiek wierzący, który w modlitwie szuka siły i pocieszenia. I być może dopiero torturowanie Alexa sprawia, że zauważa w „Ojcze nasz” słowa o wybaczaniu swoim winowajcom. Tylko jak ma im (komu?) wybaczyć, skoro wciąż nie wie, co się stało z jego córką?
Drugą równie ważną postacią Labiryntu jest prowadzący sprawę detektyw Loki. Pomimo młodego wieku nie sprawia wrażenia w gorącej wodzie kąpanego, ani tym bardziej niedoświadczonego. Zna się na swojej robocie, wie, jaka jest stawka, i ten profesjonalizm zaczyna powoli przynosić rezultaty. Tylko że kolejne ślady, które napotyka, podejrzani, których tropi i przesłuchuje, sugerują zagadkę dużo bardziej skomplikowaną niż początkowo można by podejrzewać. Tytuł odnosi się nie tylko do ważnego motywu w całym śledztwie, ale i samego dochodzenia – niemożliwością wydaje się odnalezienie dziewczynek, bo każdy nowy trop nadaje śledztwu inny kierunek. Gdzieś po upływie półtorej godziny poczułem się równie zagubiony jak bohaterowie filmu, zawieszony pomiędzy nadzieją na szczęśliwy finał (a przynajmniej wyjaśnienie zagadki), a poczuciem beznadziei zionącym z każdego kadru. I podobnie jak Loki, starający się spoić w jedno i utworzyć logiczną całość ze strzępków informacji sugerujących, tak naprawdę, tylko jedno możliwe zakończenie. W interpretacji Jake’a Gyllenhaala jest to jednak człowiek czynu, nie brzydzący się przemocą, ale i pełen wiary w policyjne metody i wartości, jakie reprezentuje.
Denis Villeneuve zasłynął nominowanym do Oscara Pogorzeliskiem. Tam również punkt wyjścia nie zwiastował pełnego niespodzianek rozwinięcia, a spokojny rytm opowieści (choć podszyty ciągłym napięciem) był przerywany przez wyjątkowo drastyczne obrazy. Kanadyjski kandydat do Oscara opowiadał jednak w oryginalny sposób o nienawiści, którą dyktuje religia i pochodzenie. W Labiryncie rola religii wydaje się być bardziej pretekstowa – symbole, jakimi się posługuje służą bardziej zagadce, niż temu, co się za nią kryje. Tytułowy labirynt jest w filmie kolisty, i podobnie cała historia zatacza niejako koło, lecz o genezie zła dowiadujemy się niewiele. Dlatego stawiam thriller Villeneuve’a nieco niżej od Milczenia owiec i Zniknięcia, które korzystając z tej samej konwencji wnikliwiej komentowały istotę zła. Jeśli jednak ograniczyć się do czysto technicznych aspektów filmu, aktorstwa, intrygi oraz realizacji, Labirynt w ogóle nie ustępuje tamtym dwóm tytułom.
Tekst z archiwum Film.org.pl