NOWY POCZĄTEK. Arcydzieło science fiction od Denisa Villeneuve’a
…na celuloidowym nieboskłonie, na papierze wygląda dosyć sztampowo. W różnych miejscach na Ziemi pojawia się dwanaście ogromnych obcych statków kosmicznych, a państwa nad których terenami zawisły rozpoczynają próby komunikacji z istotami rezydującymi we wnętrzach tych wehikułów. Widzom przypada śledzić poczynania amerykańskiego zespołu, gdzie główne skrzypce grają lingwistka (Amy Adams) i fizyk (Jeremy Renner).
Po opisie Nowy początek wygląda jak kolejna próba zabawy w Kubricka, który 2001: Odyseją kosmiczną ustawił poprzeczkę na niebotycznym poziomie w temacie mocno naukowego spotkania z kosmicznym „nieznanym” i do której przez lata próbują, z różnym skutkiem, doskoczyć kolejni twórcy (Bliskie spotkania trzeciego stopnia, Kontakt, Interstellar). Villeneuve gdzieś też się tam naoglądał Kubricka, ale temat spróbował ugryźć po swojemu, bez zabawy w bombastyczny budżet (niecałe pięćdziesiąt milionów dzisiaj podpada już pod kino niezależne), z całkowitym zafiksowaniem na opowiedzeniu jak najbardziej angażującej historii, gdzie główną rolę grają gadające głowy – i zrobił to naprawdę błyskotliwie.
Głównym tematem filmu, opartego na opowiadaniu zasłużonego dla gatunku Teda Chianga (dobrego tekstu, chociaż niezbyt filmowego i na potrzeby filmu mocno zmienionego), jest próba nawiązania dialogu z obcymi – przedstawiona w szczegółowy sposób i bardziej „science” niż „fiction”. Twórcy próbują wytłumaczyć widzowi, jak istotne w kontakcie z obcą rasą byłyby osiągnięcia lingwistyki – zazwyczaj marginalizowane na ekranie, zmuszane ustępować miejsca matematyce czy fizyce. Tutaj różne zagadnienia semiotyczne i dorobek teorii komunikacji determinują opowieść, przez co widz musi w skupieniu śledzić poczynania bohaterów – scenariusz przechodził przez ręce wykwalifikowanych językoznawców, ale podany jest w tak przystępnej formie, że każdy się tutaj odnajdzie i z miejsca będzie chciał pogłębić wiedzę po seansie.
To prawie jak pornos dla humanistów, a równocześnie wspaniała laurka dla języka oraz wszelkich form komunikacji, stanowiących kluczowy element istnienia i rozwoju ludzkości.
To zresztą nie jest tylko film o rozmowach z kosmicznym „obcym”, ale ogólnie o trudności w kontaktach międzyludzkich opartych na braku dialogu, niepodejmowaniu nawet jego próby, gdyż twórcy przenoszą swoje zabawy z komunikacją na starcia na polu nauki humanistyczne kontra nauki ścisłe, czy wzajemne animozje różnych krajów (chociaż te tematy są potraktowane dosyć po macoszemu, ale mam świadomość, że film nie jest z gumy). To dzieło, podczas którego aż chce się myśleć, kombinować, zadawać pytania i po prostu odezwać do drugiego człowieka, zapytać go o jego odbiór opowieści. Nowy początek stawia wyzwanie, a jednocześnie nie szarżuje i nie upaja się swoją błyskotliwością – jest niezwykle spójny i koniec końców zadziwiająco sensowny.
Szczególnie że Villeneuve świetnie dawkuje poczucie niesamowitości. Nowy początek ma niezwykle wolne tempo, momentami akcja skupia się na trwającej chwili jak u Malicka, ale taka celebracja kolejnych kadrów, powolne odkrywanie elementów układanki sprawia, że każdy robi wrażenie i ma swoją wartość – najpierw długo czekamy żeby zobaczyć statki w całej okazałości, potem powolnie zmierzamy na spotkanie z obcymi (świetne projekty), a w trzecim akcie czeka na nas zuchwała wolta fabularna, która sprawia, że ten i tak już interesujący film domaga się ponownego seansu. Widz czuje się jak jeden z członków zespołu badawczego – pod koniec projekcji miałem taką satysfakcję, jakbym czynnie doprowadził do pewnych rozwiązań. Co tylko potwierdza narracyjne wyczucie reżysera. Mam za to problem z czasami nadmierną ckliwością opowieści, zintensyfikowaną szczególnie przed finałem, co w połączeniu z nieśpiesznym tempem w pewnym stopniu rozrzedza opowieść.
Wszystkie wątki spaja tutaj w całość i wydatnie naznacza ludzkim pierwiastkiem Amy Adams – jedna z najbardziej naturalnych aktorek z hollywoodzkiego topu.
Zaszczepia w widzu swój zachwyt nieznanym, chcemy jej towarzyszyć, wierzymy w jej kompetencje. Szczególnie że to nie jest tylko historia o kontakcie z nieznanym, ale także jej historia – zaskakująca i piękna. Dobrze wspomaga ją reszta obsady, chociaż istotny dla opowieści Jeremy Renner trochę niknie przy Adams i wpisuje się w figurę dosyć konwencjonalnego fizyka. Czasami też niedomaga drugi plan, pozbawiony interesujących postaci.
Wrażenie robi też po raz kolejny strona wizualna w filmie Kanadyjczyka. Sporo czasu zajmuje tutaj kontemplowanie rzeczywistości, przez co kadry są dopieszczone, ukierunkowane na to, żeby wprawiać w zachwyt (ale bez jakiś szczególnych wygibasów w CGI). Nie jest to może taka wirtuozeria jak w Sicario, ale ciężko oderwać wzrok od ekranu – zasadniczo wszystko jest tu mocno ascetyczne, ale twórcy robią z tego użytek i gdy coś ma nas wizualnie złapać za gardło, to robi to jak wykwalifikowany seryjny morderca (co wydatnie wspomaga świetna, oszczędna ścieżka dźwiękowa Jóhanna Jóhannssona). Chociaż czasami potrafi zirytować przesadne epatowanie zimnym, niebieskim filtrem, będącym znakiem rozpoznawczym Villeneuve’a.
Nowy początek wyraźnie żegluje pod wiatr współczesnego popularnego kina SF w stylu Dnia Niepodległości: Odrodzenia czy kolejnych Transformerów, gdzie obcy chcą zamordować ludzkość, a na końcu i tak niezłomny amerykański duch wysadza wszystko w powietrze. Dostajemy tutaj może jeden wybuch i strzały gdzieś w tle – to kino, które wlecze się momentami aż za bardzo, ale każda minuta intryguje i przykuwa do ekranu, każdy kolejny klocek doprowadza do zbudowania robiącej wrażenie całości. Nowy początek na pewno nie jest bez wad, a niektórych odbiorców odrzuci ślimacze tempo – jednak z zacięciem wykładowcy-pasjonata wprawia w ruch szare komórki, co obok zadziwienia nieznanym (również tutaj wydatnie obecnym), jest przecież największą siłą całego gatunku SF.
To dosyć banalna fabuła podana w niebanalny sposób, skupiona na świeżym aspekcie „kontaktowej” opowieści, do tego niezwykle estetyczna. Villeneuve zdecydowanie ma potencjał (podobny do np. Jeffa Nicholsa lub Duncana Jonesa), żeby za kilka dekad wspominać go jak Kubricka, Scotta albo Spielberga.