Przyjęło się credo, że nie ma na świecie artysty, który tworzy same dobre dzieła. Wśród reżyserów, aktorów, muzyków czy pisarzy mających na końce sukcesy na polu artystycznym i komercyjnym zdarzają się mniej lub bardziej zauważalne potknięcia. Zwłaszcza u twórców i wykonawców ze sporym dorobkiem. U niektórych reżyserów – którzy raczej nie muszą nikomu niczego udowadniać, mają swoją markę, styl i rozpoznawalność – jest wyczuwalna równia pochyła. Na tej liście nie będzie jednak takich tuzów jak Martin Scorsese czy Ridley Scott; pomimo że najlepsze lata mają za sobą, to jednak ich spadek formy wydaje się bardziej falowy i mniej oczywisty w porównaniu z nazwiskami prezentowanymi poniżej.
LISTA SUBIEKTYWNA.
Baron body horroru należał do moich faworytów na reżyserskim stołku, kiedy na dobre zacząłem się fascynować X muzą. Moim zdaniem najlepszy okres Davida Cronenberga przypada od filmu Mucha do obrazu Crash. Później Kanadyjczyk po eXistenZ zdecydował się na zmianę gatunku i skierował się na neogangsterskie terytorium. O ile w Historii przemocy wyszło to całkiem dobrze, to w we Wschodnich obietnicach ma się wrażenie, że Cronenberg całkowicie wyzbywa się swojej wizytówki i specjalności, nie dając w zamian niczego intrygującego. Podobna rzecz ma się z pseudofilozoficzną otoczką i sztucznym intelektem w dziełach: Niebezpieczna metoda, Cosmopolis i Mapy gwiazd. Twórca wygrzeczniał i stracił impet. Nic dziwnego, że wierni fani reżysera zacierali ręce na wieść o nowym filmie mającym sięgać po ulubione idee. Niestety, próba powrotu w wielkim stylu do korzeni się nie powiodła. Zbrodnie przyszłości, to w moim przekonaniu blade odbicie najlepszych dokonań Kanadyjczyka i świadectwo narastającej twórczej demencji. Być może pora na emeryturę i przejęcie pałeczki przez Cronenberga Juniora, który odziedziczył talent po ojcu i dopiero się rozkręca.
Gniewny komentator tworzący kino oskarżycielskie i zaangażowane, wytykający błędy i nadużycia amerykańskiej polityki i systemu. Oliver Stone, były żołnierz w Wietnamie, przełożył swoje doświadczenia na rozrachunkową trylogię (Pluton, Urodzony 4 Lipca, Pomiędzy niebem a ziemią), drążył afery, zamachy i układy polityczne (JFK, Nixon), demaskował rynek finansjery w Wall Street i nakreślał życie oraz śmierć Jima Morrisona w blasku fleszy w The Doors. Jednocześnie krytykował media za promowanie seryjnych zabójców niczym celebrytów w złośliwej satyrze Urodzeni mordercy. Następnie zaskoczył odbiorców odmiennym filmem, różniącym się od poprzednich tematem i typem prowadzenia fabuły. Zamiast narodowych turbulencji nakręcił pustynny thriller neo-noir Droga przez piekło. Co prawda nie okazał się porażką, jednak był niejako zapowiedzią powolnego zmierzchu kondycji Stone’a. Męska gra była pominięta spośród hitów i nowatorskich tytułów pod koniec stulecia. Aleksander pomimo budżetowej pompy i obsady nie zyskał aprobaty u widzów i krytyków jako pulpa, temat w World Trade Center był zaś ważniejszy niż sam film. Niezbyt udana passa ciągnęła się dalej w drugiej i raczej zbytecznej kontynuacji losów Gordona Gekko i jego nowego ucznia, a także w Savages i Snowden. Wygląda na to, że upływ czasu nie jest zbyt łaskawy dla formy Olivera Stone’a, który ostatnio przerzucił się na produkcje dokumentalne, a jego osoba stała się przedmiotem dyskusji w związku z jego budzącymi wątpliwości przekonaniami względem działań Putina. Trochę szkoda.
Skandalista z kraju tulipanów podbił Hollywood dawką seksu i przemocy w efekciarskim okryciu. Najpierw RoboCop jako fusion SF i kina policyjnego, później Pamięć absolutna, czyli przeróbka powieści Philipa K. Dicka, na pełne trupów i efektów widowisko sensacyjno-fantastyczne. No i oczywiście kontrowersyjny hit, czyli thriller erotyczny wszech czasów (jeśli chodzi o rozgłos) Nagi instynkt. Podobna strategia na uzyskanie popularności poprzez skandal udała się tylko częściowo za sprawą Showgirls, w momencie powstania zanegowany przez opinię publiczną, aby po latach zyskać status jednego z niedocenionych obrazów Holendra, który ma sporo walorów pasujących do jego artystycznego profilu. W Żołnierzach kosmosu odstawił erotykę na rzecz pastiszu SF, aby w następnym filmie: Człowieku widmo ponownie wykorzystać nowoczesną technologię do naukowego thrillera o niewidzialnym psychopacie. W oczach wielu Verhoeven zmarnował potencjał drzemiący w tej tematyce, sprowadzając ją do jednoznacznego celu. Czarnej księgi nie widziałem, natomiast zarówno Elle, jak i Benedetta według mnie jawią się jako niezgrabna i wysilona sztampa w eksploracji żeńskiej nagości oraz seksualności na przestrzeni dwóch epok w aspekcie psychiki i religii. Być może nie jest to oznaka kryzysu Paula Verhoevena, lecz w pewnym sensie nieudolne wskrzeszenie dawno zgaszonego ognia.
Brian De Palma nazywany w swoim czasie następcą Alfreda Hitchcocka mocno korzystał z jego opracowań w swoich dreszczowcach, dał się jednak poznać jako kompetentny reżyser na wielu polach. Carrie pozostaje pierwszym i jednym z bardziej udanych ekranizacji powieści Stephena Kinga, Człowiek z blizną ciągle jest uznawany za jeden z najlepszych remaków. Nie licząc kina z dreszczykiem czy gangsterskich mitologii, De Palma po drodze zmierzył się z dramatem wietnamskim (Ofiary wojny), dał też życie agentowi Huntowi, który pociągnął długą i kasową serię Mission: Impossible. Zdarzały się też wpadki jak np. Fajerwerki próżności. Niestety, po 2000 roku tych wpadek pojawiało się znacznie więcej. De Palma już wcześniej mający lepsze i gorsze momenty zaczął obniżać loty. Misja na Marsa broni się w gruncie rzeczy oprawą, a Femme Fatale suspensem i główną aktorką, ma się jednak odczucie, że reżyser trochę się gubi w konwencjach, stracił orientację, nie wiedząc, w którą stronę podążyć. Wrażenie twórczego zagubienia przynosi niejako następny projekt – Czarna Dalia, natomiast kolejne produkcje spod jego ręki są dowodem zabrnięcia w ślepy zaułek. Wierzę, że reżyser tego pokroju nie powiedział jeszcze ostatniego słowa i pokaże, że jest w stanie stworzyć film na miarę swoich osiągnięć przynajmniej tych z lat 90.
Gigant kina, ojciec jednych z największych ekranowych przebojów w historii. Kopalnia hitów i filmowych wspomnień. Nie oznacza to, że każda propozycja Stevena Spielberga jest znakomita lub nawet bardzo dobra. Jak wiadomo, reżyser sprawdził się w szerokim wachlarzu filmowych opowieści. Potrafił wykreować bajkowy świat magii i przygody, jak i przenieść widza w czasy wojennych zmagań i historycznych epopei. Radził też sobie w komediach i kinie SF. Prawie zawsze przemyca do swoich historii nutę sentymentalizmu czy tęsknoty za marzeniami lub etapem dzieciństwa. Ostatnimi czasy chyba zabrakło mu nieco wyczucia i zawiódł go instynkt twórczy. Już Wojna światów wskazywała na pewną tendencję: filmy Spielberga powoli tracą duszę, lekkość oraz naturalność opowiadania, stają się odtwórcze polegając w dużej mierze na wizualizacji i cyfryzacji lub dla odmiany pompatycznych, podniosłych demagogiach niczym w kampaniach politycznych. Przebłyski i ślady z chwalebnej przeszłości twórcy Szczęk czy Listy Schindlera zostają pokryte warstwą komputerową i animacyjną reklamą albo podręcznikiem napchanym patosem. Oczywiście budżet i rozmach z miejscem w Oscarowych nominacjach się zgadzają, ale ogólne wrażenia już mniejsze niż kiedyś.