BENEDETTA. Odpuśćmy Mu Jego winy?
Wiara nic nie kosztuje, ale przyjęcie do klasztoru warte jest górę złotę, skrzynie owoców i całoroczne zaopatrzenie w wino. Inteligencja służy, ale lepiej zatopić się w bezmyślnej modlitwie. Mniejsza o faktyczne znaczenie słów. Chodzi przecież o cykliczny, niewolniczy rytuał. Ciało ma cierpieć. To one jest najbardziej podatne na pokusy, na przyjemności. Na przywitanie więc owloką nowicjuszkę w szorstką, kłującą szatę. Irracjonalny rygor i wynaturzenia w każdej prośbie. Szemrane intencje za każdą usługą. Wyzysk na każdym kroku. Na ratunek przychodzi jedynie echo, obijające się po klasztornych korytarzach.
Benedetta poświeciła jednak wszystko Bogu a jej bezgraniczne oddanie i ufność wzmacniają zastanawiające zdarzenia. Tu raz ptak przyleci z pomocą. Kiedy indziej pod wpływem modlitwy postument z Maryją legnie na ziemię. Prolog filmu Paula Verhoevena wyraziście zaznacza z jaką bohaterką będziemy mieć do czynienia. Nieomal świętą, dostrzegającą boskie tchnienie we wszystkich cudach natury. Gdy później przeskoczymy kilkanaście lat do przodu dorosła Benedetta dalej będzie podążać obraną ścieżką. Bez grama wątpliwości, z pełną determinacją. Wewnętrznie uformowana, fizycznie wycofana, duchowo przyspawana do Pana na wysokościach.
Fundamenty postawione, dzwony biją, anielski śpiew wypełnia prezbiterium. Dopiero wtedy Paul Verhoeven wjedzie masywną koparką, z odpowiednim zapasem dynamitu i gniewem na kościół jako skorumpowaną materialnie i etycznie instytucję, na kościół jako pralnie umysłów, na „naukę” wiary jako zbiór szamańskich komunałów, na biblijne postaci jako bohaterów z b-klasowych książek fantasy. Cielesna czystość to oczywiście przykrywka. Wyżej postawieni hierarchowie nawet tego nie ukrywają. Objawienia to delikatnie mówiąc schizofrenia. Pokuta za grzechy to przystępne narzędzi opresji. Słowo boże co chwile o sobie daje znać. Ma ono brzmienie kolejnych ciosów samobiczowania, łamania kości, wrzasków torturowanych czy skrzącego drewna na stosach dla wiedźm. Barok pełną gębą.
Nie mierzmy jednak Benedetty Matką Joanną od Aniołów. To nie filozoficzny traktat o boskiej posłudze. To również nie mocujący się z kryzysem wiary Egzorcysta ani przebiegłe Imię róży. Film Paula Verhoevena to zupełnie inna bestia. Najbliżej jej do którejkolwiek z sześćdziesięciu dziewięciu części Piły. Jezus Chrystus to z kolei pełnoprawny bohater filmu, powracający do tytułowej bohaterki w snach, na jawie, w nieprzytomnych majakach. Nie ma on jednak świątobliwej otoczki. Doskonale natomiast odnalazłby się w Żywocie Briana Monty’ego Pythona. Benedetta oscyluje gdzieś pomiędzy wyszukanym absurdem a krwawym gore. To dość rzadka gatunkowa mieszanka. Tonalna zmienność – przechodzenie od zgrywy w autentyczny ból, od kpiarstwa w emocjonalny szantaż, od tortur w ironiczny punch-line – jest ciągle powracającym narracyjnym mechanizmem.
To kino ekstremalne (tematycznie, formalnie), które nie idzie na kompromisy i nie korzysta z półśrodków. Szukacie w filmach oryginalnych rekwizytów? Znajdzie tu figurkę Matki Boskiej w połowie przerobioną na dildo. Szukacie seksu w purytańskim otoczeniu? Benedetta i Bartolomea przekroczą zakazaną linię o setki kilometrów. Verhoeven w Benedetcie przede wszystkim chce wywołać u widzów estetyczny szok. Holenderski reżyser pewnie podejrzewa, że do jego filmu przypięta zostanie łatka kontrowersyjnego, z czasem kultowego. W obu przypadkach ma naprawdę duże szanse.
Kultowość zapewni stylistyczna i gatunkowa oryginalność. Kontrowersyjność fakt, że to przecież nie cios w XVII wieczną religijną praktykę, ale szarża na grzechy i sumienie kościoła Anno Domini 2021. Paul Verhoeven doskonale wie, że może spodziewać się liczonych w milionach głosów wsparcia. Nawet od widzów, którzy do świątyni X Muzy przychodzą tylko od wielkiego dzwonu. W Benedetcie artystyczne ambicje spotkały się z komercyjną kalkulacją a tak ostre, krytyczne stanowisko nie może dziwić. Nie od wczoraj wiadomo, że kino słucha i kino mówi.