Kosmiczne płonące rajtuzy z jajami, czyli NAJLEPSZE FILMY MELA BROOKSA
W latach 1967-1995 pewien Żyd z Brooklynu – niejaki Melvin Kaminsky – nakręcił jedenaście filmów, czyli tylko o jeden mniej niż było krzeseł w jego drugim dziele. Aż dziewięć z nich – filmów, nie krzeseł – było parodiami konkretnych gatunków. Dwa pozostałe to już zwykłe komedie. Być może dlatego nie przyjęły się równie dobrze i obecnie tkwią na peryferiach dorobku kolesia na co dzień Brooksem zwanego. Mąż swojej żony – przepięknej Anne Bancroft, którą poznał kiedyś na planie telewizyjnego talk show – już dawno, bo ponad dwie dekady temu, dał sobie spokój z reżyserowaniem. Wciąż jednak bawi do łez widzów na całym świecie, co ma zapewne związek z tym, że jest jedynym Żydem, któremu udało się zarobić na Hitlerze. I chociaż to rzecz względna, oto jego najśmieszniejsze produkcje.
Kosmiczne jaja (1987)
Parodia Gwiezdnych wojen i paru innych klasyków science fiction. Momentami Brooks bardzo dosłownie cytuje sagę George’a Lucasa, wliczając w to charakterystyczne napisy początkowe, wielokilometrowe statki wypełniające z wolna kadr oraz skupisko kosmicznych indywiduów, z Barf(olomeusz)em – pół psem, pół człowiekiem i swoim najlepszym przyjacielem w jednym – na czele. Innym razem oferuje nam ogólną zgrywę z jej klonów, jak i space opery w ogóle. A w poszczególnych scenach wybrzmiewają jeszcze zabawne przeróbki kosmicznych kamieni milowych pokroju pierwszego Obcego czy Planety małp. I to wszystko w cenie jednego tylko filmu! Jeśli w internetowej przestrzeni ostał się jeszcze jakiś bot, który nie zna zwariowanego świata Lorda Hełmofona, Schwartzu (bez -neggera), Szkockiej Kraty i ukrytych umiejętności księżniczki Vespy, to możemy mu tylko zazdrościć potencjalnego, dziewiczego seansu tego dziełka.
Filmu ochoczo korzystającego z dobroci popkultury, lecz w dniu premiery jakby spóźnionego z naigrywaniem się z niej. Na swój sposób płaskiego i ordynarnego, z humorem bazującym na dość topornych skojarzeniach i prostackich odniesieniach. I zarazem jakże inteligentnego w porównaniu z podobnymi wytworami XXI wieku. Według krytyków Kosmiczne jaja zwiastowały nie tylko zagładę naszej planety, lecz również początek końca kariery Brooksa. Ale było za późno – dzieciaki pokochały Spaceballs. Nie bez kozery. Tutaj nawet przytoczony ósmy pasażer Nostromo tańczy i śpiewa…
Ciekawostka: Na planie tego filmu nie zdarzyło się nic szczególnego. Naprawdę. Przeczesaliśmy archiwa i gówno znaleźliśmy. Sorry.
Lęk wysokości (1977)
Podobne wpisy
Persyflaż (tak, jest takie słowo!) twórczości Alfreda Hitchcocka. Dosadny, dosłowny, dokładny niekiedy aż do przesady. Brooks nie tylko skopiował kadr w kadr ujęcia z legendarnych produkcji swojego ulubionego twórcy i zarazem swoistego mentora – lecz także podkradł mu współpracowników! Przede wszystkim jednak w niezwykle łatwy, jakże zgrabny sposób stworzył z tego samego materiału i bliźniaczych motywów czyste komediowe złoto, z którego aż wycieka miłość do kina mistrza suspensu. W przeciwieństwie do Hitchcocka, który własne występy przed kamerą ograniczał do kilku sekund, Brooks gra tu także główną rolę – i to tak, jakby sam sobie chciał skraść całe show.
Nominowany do dwóch Złotych Globów Lęk wysokości – nie tylko w tytule, lecz fabularnie będący przeróbką Zawrotu głowy – to jednak także świetna galeria postaci drugoplanowych, które spokojnie mogłyby pojawić się u wielkiego Hitcha. Humor w tym wypadku zapodawany jest wprost z grobową powagą, co – paradoksalnie – zwiększa jego siłę rażenia. Inna sprawa, że niektóre gagi są tu naprawdę hermetyczne, czyli bez znajomości twórczości wyżej wymienionego pana mogą wydać się cokolwiek nijakie. Pod względem czysto formalnym to przy tym bodaj jedna z dwóch najsprytniejszych komedii Mela Brooksa.
Ciekawostka: To pierwszy film, którego Mel był też producentem. Paradoks czy przypadek?
Młody Frankenstein (1974)
Pastisz horrorów, na klatę biorący głównie słynne monstrum Mary Shelley. Gene Wilder wciela się tu w mniej znanego wnuka słynnego doktora Franken… przepraszam, Fronkensteena. Marząc o podobnej estymie, mimowolnie idzie w ślady wielkiego poprzednika… To jedyny film Brooksa nakręcony na czarno-białej taśmie, co miało nie tylko upodobnić go do klasycznych horrorów z lat 30., lecz nadać mu tego samego klimatu, który z natury stoi w opozycji do zwariowanej komedii. Udało mu się znakomicie i dziś przyznać trzeba, że ten sam materiał w kolorze nie miałby takiej siły vis comica. Zresztą reżyser w swoich artystycznych zapędach posunął się znacznie dalej, wykorzystując na przykład oryginalne elementy scenografii z Frankensteina A.D. 1931.
Oczywiście pod tym płaszczykiem dreszczowca i udawanej gotyckiej grozy bezustannie serwuje typowe dla siebie żarty. I tak na przykład rzeczone monstrum poznaje, czym jest prawdziwe cierpienie dopiero w momencie, gdy ślepiec wylewa mu wrzątek na krocze; na sam dźwięk imienia pewnej osoby ciągle płoszą się konie, a lokalny inspektor policji zakłada monokl na przysłonięte czarną przepaską oko i kaleczy się, grając w rzutki… Brooks nawet z tych pozornie najbardziej dramatycznych momentów jest w stanie stworzyć wywołujące salwy śmiechu perełki. Jednocześnie ani przez moment nie gubi w swoich żartach szacunku do wyśmiewanych dzieł oraz, co ważniejsze, przemyca w nich przemyślenia godne Listy Schindlera, co poskutkowało jedną z nielicznych w jego karierze nominacji do Oscara.
Ciekawostka: Wśród filmowych rekwizytów były prawdziwe czaszki ludzkie. Był także Gene Hackman. Czyli w sumie na planie, oprócz czaszek, było dwóch Gene’ów. Za to żadnego dżina. Rasizm!